Friday 22 December 2017

Widok z góry Hiei


Z okazji świąt, jak zwykle, robię sobie małe podsumowanie roku.
Rok 2017 był… specyficzny.

Pierwsza jego połowa upłynęła na podbijaniu świata, zakładaniu inicjatyw, działaniu, znajdowaniu wydawców na stare, ale dobre powieści i opracowywaniu Cienia Gildii dla NK.
A potem nastąpił sierpień i wrzesień, i dobry kawałek października.



Dość powiedzieć, że zabrano mnie do szpitala w dniu premiery Cienia Gildii, a potem, zamiast jechać na Copernicon, leżałam tam prawie dwa tygodnie. Potem wróciłam i zaczęłam odbywać rekonwalescencję. Pojechałam do Japonii na planowaną od roku wycieczkę, co jest trochę cliché, bo to taka rozrywka pań z klasy średniej, które mają ten luksus, że mogą jechać, a potem napisać o tym bestseller New York Timesa. I jak na złość, przez większość wyjazdu nawet nie umiałam się nią w pełni cieszyć. A pod koniec weszłam (dobra, wjechałam kolejką) na górę Hiei.
To jest oczywiście święta góra, bo w Japonii święty jest co drugi kamień i drzewo, ale ta była święta na wypasie i zbudowano tam cały kompleks klasztorny jeszcze w 8 wieku. Zbudowali go Fujiwarowie, a potem zburzył go w XVI wieku Oda Nobunaga, co jest chyba lokalną tradycją.

No więc, patrzę i widzę to:


Hiei, widok 1

I człowiek jest taki malutki, maleńki, a te wszystkie Rzeczy uciekają dziesięć lat w przeszłość. Prawdę mówiąc Beskidy też tak na mnie działają. Nie wszyscy mają swoją górę Hiei, niektórzy mają co innego, niektórzy nie mają nic i tym współczuję. Ja mam to.


Hiehi, widok 2

I na przykład to (gdzieś obok jest Złoty Pawilon, ale jak zwykle wolę krzaki).


Pawilon

Pewnie będzie mnie to zasilać przez następne lata.
Więc, poza tym, na pamiątkę, zdjęcie kici, która jak się okazało trzymała się przy życiu tylko ze względu na mnie i podczas mojego pobytu w szpitalu się poddała. Baw się dobrze w kocim niebie, maleńka.

Galilea

Mnóstwo ludzi okazało mi zupełnie rzeczywiste wsparcie. Moja rodzina, moi przyjaciele. Mój szef. Moje wydawnictwo, Nasza Księgarnia (teraz już jedno z dwóch, bo gdzieś w środku tego zamieszania udało mi się załatwić formalności z Uroborosem i też jestem z nich bardzo zadowolona :)). Parę osób, z którymi rozmawiałam o Rzeczach, wiecie, kim jesteście. Powoli zaczynam móc dłużej siadać i pisać, a nie tylko redagować, więc Ukryta Forteca powstanie, chociaż może się przesunąć w stosunku do pierwotnych planów. Ale na szczęście najgorsze już za mną i dopóki o siebie dbam, będę zdrowa.

Trochę nie pamiętam szczegółów lata i jesieni, jakby wydarzyły się komuś innemu, albo dekadę temu. Po powrocie do labu okazało się, że muszę sobie przypominać, gdzie co leży. Czasami jeszcze krzyczę na ludzi. Jeśli kogoś przez ten czas uraziłam, powiedziałam coś nieprzemyślanego, nie sprawdzając kontekstu - przepraszam. Przynajmniej tyle mogę zrobić, bo na składanie potłuczonego nie mam siły, i jeszcze trochę czasu zajmie zanim będę ją mieć.

Dobrego Nowego Roku. Oby był wesoły. Na pewno będzie można się cieszyć z kilku nowych książek :)

Monday 16 October 2017

O dyniach


Lekarz powiedział, że mogę uprawiać sport. Zanim jednak do tego dojdzie, warto by rozruszać zaniedbane mięśnie w kończynach, więc łapię kijki i idę na spacer aż do Kazurki, tam, gdzie miasto odcina się od lasu, na granicy między dwoma światami. Globalne ocieplenie obrodziło wyjątkowo urokliwym październikiem. Podążam wzdłuż torów, wracam okrężną drogą. Mijają mnie dorodni biegacze, którym mięśnie bynajmniej nie zanikły, panowie z wózkami pełnymi niemowląt, pani z suczką staruszką, której w otoczeniu drzew wraca młodość, a z nią chęć nurkowania w każdej kałuży. Zawracam i droga prowadzi mnie w stare koleiny, czyli uliczkę na poły wiejską, na poły nowobogacką: między budującymi się rezydencjami widzę pole dojrzałych dyń.

Ewidentnie już po zbiorach. Ciągnik przejechał się błotem i obrócił ziemię korzonkami do góry. Ale tu i ówdzie leży jeszcze jakaś dynia, z rozbitym pomarańczowym brzuchem, na wpół zgniła i brudna. Widzę i dynie mniejsze, i zielone kabaczki. Gawrony latają nad tym wszystkim szczęśliwe i obżarte jak domowe koty - nic dziwnego, przecież to słodkie. Im bliżej się przypatruję, tym bardziej dochodzę do wniosku, że źle oceniłam sytuację. Obfitość dyń pogrążonych w glebie jest zastanawiająca.

Podobnego zdania jest małżeństwo, które z nieśmiałą chytrością wchodzi na brzeg pola i ogląda porzucone warzywa. Mężczyzna sprawdza dynię nogą. Kobieta trzyma się przy chodniku i przypatruje się sceptycznie.

- Może to są dynie brzydkie, krzywe - zgaduję. - Takie, co nie sprzedałyby się w supermarkecie.

- A gdzie tam - facet wskazuje ręką. Mrużę krótkowzroczne oczy. - Wszystkie, zupełnie dobre, zwalili o tam na kupy, żeby zgniły. Pewnie ktoś dostał dotację, zaorali, obsiali dyniami. A zebrać się nie opłaca.

Faktycznie. Patrzymy na to marnotrawstwo, na pomarańczowe kule spiętrzone w malownicze stosy, lśniące w jesiennym słońcu. Doskonale wychowani, wiemy, że kraść nie wolno. Zerkamy na siebie nawzajem. Żadne nie przełamie się pierwsze.

- Gdyby chociaż postawili tablicę, że można brać, prawda?

- Prawda.

Odchodzę, tęsknie popatrując na pole. Zupełnie dobre dynie, pewnie są słodkie i soczyste, w niczym nie zawiniły, prócz tego, że ich za dużo i wskutek tego trochę za tanie. Słońce chowa się za chmurami, zaczyna mżyć.

Dynie gniją sobie dalej.

Saturday 14 October 2017

Dzień dobry. Tak po dłuższej przerwie.


Może powinnam się wytłumaczyć. Książki wychodzą, promocję wypadałoby robić, a ja tymczasem schowałam się do mysiej dziury. Nie pojawiłam się na Polconie ani na Coperniconie. Co się stało? Otóż widocznie pierwsza połowa roku szła mi zbyt dobrze i dlatego rzeczywistość w tej drugiej postanowiła się odwinąć. Reszta jest prywatna i nie chcę was zasmucać. Jeśli coś w tym czasie jednak zrobiłam, czegoś dotrzymałam, gratuluję sobie niezmiernie, bo naprawdę nie było ku temu warunków.

Z pozytywnych spraw: rzeczy, które puściłam w ruch, a przynajmniej brałam w tym udział, działają właściwie same. Nasza katalogowa grupka Fantastic Women Writers of Poland obiega krajowe konwenty pod nazwą Harda Horda. Ja sama do normalnej aktywności pewnie wrócę mniej więcej w drugiej połowie listopada. W tej chwili nadrabiam rzeczy, których nijak nie mogłam dopilnować, czyli na przykład informuję was, że Cień Gildii już jest w sprzedaży. I w dodatku są już pierwsze recenzje, bardzo pozytywne! Gdyby nie było w waszych Empikach, bądźcie dostatecznie upierdliwi. Przy okazji, nie ma już Utraconej Bretanii, więc też sygnalizujcie, bo odrobina tytułu leży jeszcze w magazynach i jak będziecie dostatecznie uparci, to może wystawią na półki.

O tutaj okładka Cienia Gildii, bardzo piękna:


Storybox zrobił też audiobooka Asystenta Czarodziejki. Wiem z dobrych źródeł, że powstają kolejne.


Poza tym nadrabiam lektury i regeneruję zdrowie, rozważam także powrót na karate. Tak, to samo, które trenuje Vince, tyle że w przeciwieństwie do mojej przyjaciółki Renshi Justyny (Edit: dopytałam, ma już 5 Dan) nigdy nie doszłam dalej, niż żółty pas. To jest taki etap w moim życiu, że człowiek powinien dokonać przewartościowania, trenować z japońskim staruszkiem pod wodospadem na palikach (jeśli zacznę treningi i dotrwam do grudnia, do Warszawy przyjeżdża mistrz szkoły (Hanshi Nobuo Ishikawa), chociaż zamiast wodospadu będzie zwykła sala do ćwiczeń) i zakupywać chatki na rozlewiskach, ale jakoś wiecie, nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy.

Chatkę na rozlewiskach w sumie już mamy, w sensie ma ją moja rodzina, bo mnie nie stać, nawet nad tym samym jeziorem Kalwa. Okolica zupełnie nie wygląda tak romantycznie, jak popkultura próbuje udowodnić, chociaż od wielu lat tam nie jeżdżę i nie wiem, w jakim stanie jest podupadły ośrodek wczasowy, czy w jeziorze biorą leszcze oraz czy nadal można spotkać na kąpielisku niemieckich naturystów. Ale jeśli tam pojadę, rodzice będą chcieli, żebym zbierała grzyby. Stanowczo wolę plan A: w listopadzie lecimy do Japonii i zobaczymy muzeum Ghibli.

Być może to się liczy jako pielgrzymka duchowa. I dobrze, bo trzeba wreszcie zacząć pisać Ukrytą Fortecę.

Tuesday 4 July 2017

Wszędzie cenzura!


Drodzy państwo, ja się narażę.

Nie jestem pewna, czy zdajecie sobie sprawę, że media nie są wolne.

Że istnieje w nich wszechobecny i powszechny rodzaj cenzury.

Istnieje bowiem jeden temat, o którym w mediach się nie mówi. W telewizji, w wiadomościach (za tej czy innej ekipy) nie usłyszycie o nim ani słowa. Na pierwszych stronach portali na pewno tego nie będzie.

Trzeba wejść we wstydliwie ukrywane podstrony, nie wyeksponowane nadmiernie, żeby przypadkiem nie gorszyć i nie skłaniać do myślenia, znajdować dedykowane czasopisma, nie eksponowane w kioskach, poza głównym obiegiem kultury.

Czasami ktoś z tego twórczego światka wychynie do głównego obiegu, wyłącznie wtedy, gdy zacznie poruszać tematy w elitarnym towarzystwie niegorszące: seks, narkotyki, politykę albo duże pieniądze. Ostatecznie jeśli współtworzył znany i sławny film, a najlepiej serial, chociaż tu już wkraczamy w rejony niebezpieczne. Bardzo starannie pomija się wtedy główną treść jego działalności.

Wiadomo, goście programu, dziennikarze prowadzący wywiad, mogliby się poczuć wstrząśnięci. Zawstydzeni. Trzeba pokazać, że ów twórca nie jest dewiantem, ale istotą ludzką, że interesują go rzeczy powszechnie akceptowalne, normalne. Że spożywa jedzenie. Posiada pupę, Mercedesa albo modny garnitur.

Należy starannie ominąć i pozostawić w niedopowiedzeniu oraz zawisłej w powietrzu sugestii taką oto szokującą możliwość, że ktoś w domowym zaciszu robi to, co wszyscy - o rety - zgorszę was, przepraszam, ale dzielnie nie poddam się wszechobecnej cenzurze…
.
.
.
.
.
.
.
czyta, albo nawet i pisze książki!

Tuesday 20 June 2017

Wina Martina


Jak się czasem coś człowieka uczepi, to dręczy. A mnie dręczy ta myśl już od soboty.

Do stolika owóż mojego w sobotę na Fantasmazurii podszedł kolega po fachu. Młody, sympatyczny, generalnie dobry człowiek. I od dzień dobry zaczyna mnie przepraszać.

- Ja jeszcze nie czytałem twoich książek.

- Aha, nie szkodzi - kiwam głową ze zrozumieniem. Bo kto by tyle tego przeczytał, zeszły rok był powieściowo obfity, et cetera. Sama nie przeczytałam jeszcze jego książek.

- Ale ja już się tłumaczę, dlaczego nie czytałem. Bo ja unikam książek kobiet.

Moje brwi wędrują ku górze.

- Bo ja unikam w ogóle kobiecego fantasy. Czytałem swego czasu Andre Norton i mało się okładkami nie pochlastałem…

Brwi znikły już gdzieś pod linią włosów i jadą dalej.

- Z mojego doświadczenia wynika, że wy się skupiacie mało na kwestiach technicznych, raczej na fabule…

Czy to jest taki eufemizm, myślę sobie, na „robicie mało researchu i puszczacie babole” - cała płeć jako taka? No ale grzecznie tłumaczę, że korzystałam z Plewczyńskiego i publikacji o landsknechtach, że mam tam wczesny renesans z rycerzami i feudałami jako przeżytkiem (i porównanie armii średniowiecznej z bardziej nowoczesną), że research nie jest mi obcym. Może nie w tak zawiłych słowach, ale mniej więcej to. Uprzedzam też, że wzorem pewnej kobiety imieniem Tolkien (okej, tego już nie powiedziałam) nie piszę militarnego fantasy, tylko przygodowe; zamiast wojów mam Mag Gyverów i stąd samych bitew, jako nie wnoszących wiele do wątków postaci, nie rozwlekam.

Rozmówca kiwa głową, nie do końca przekonany, ale zapewnia, że spróbuje.

Dumam dalej. Pogląd udzielony przez niego wygląda na dość automatyczny i mało przemyślany.

Czyli musi być powszechny.

W ogóle dlaczego ta nieszczęsna Andre Norton, niczym archetypiczna Skłodowska-Curie? Przecież Świat Czarownic, chociaż wznowiony niedawno, to cykl z lat 60-70. Niby twierdzę, że moje fantasy jest retro, ale ja tylko naśladuję sztafaż, problemy są XXI wieczne i sposób pisania o nich również.

Powiedzcie mi, że nie czytacie książek kobiet, bo kiedyś zdarzyło się wam sięgnąć po Mniszkównę.

Najlepsze riposty przychodzą po fakcie, i tym razem dostarczyła mi je koleżanka z naszego grona FFWoP (zwanego także Hardą Hordą) (jeśli chce, może się przyznać).

- A gdyby tak powiedzieć - e, ja unikam książek mężczyzn, bo czytałam raz Mastertona i mi się nie spodobał?

Pociągnijmy ten argument.

Nie czytam fantasy pisanego przez mężczyzn, bo sięgnęłam po prace pochodne (książki, gry, komiksy) z uniwersum Gwiezdnych Wojen i teraz uważam, że mężczyźni nie są w stanie opracować logicznie zbudowanego świata.*

Nie czytam fantasy pisanego przez mężczyzn, bo sięgnęłam po George’a Martina i z mojego doświadczenia wynika, że kiepsko wam idzie równoważenie wątków i zmiana POV.

Nie czytam fantasy pisanego przez mężczyzn, bo sięgnęłam po Beagle’a i mam wrażenie, że wy tylko o tych jednorożcach, a ja bym chętnie poczytała o prawdziwie kobiecych, krwawych problemach.

Nie czytam fantasy pisanego przez mężczyzn, bo Amber Zelaznego wydaje mi się zupełnie nie na czasie - niby epika, a przecież takie krótkie! To już lepiej sięgnąć po Robin Hobb, ta to umie napisać porządną cegłę.

(Oczywiście żartuję - Beagle’a i Zelaznego uwielbiam. Jeśli chodzi o Martina, nadal uważam, że przydałoby mu się lepiej równoważyć wątki, a logika świata SW uciekła dawno z krzykiem i dotąd nikt jej nie widział. Umówmy się, nie dlatego lubimy SW.)

Z całego spotkania wychodzę zadumana.

Bo jakże to tak, wychodzi, że nieważne jak się postaram, jak napnę, cokolwiek zrobię, pewna (męska?) część fandomu i tak nie sięgnie. I tak nie rozpropaguje. I tak uwagi szukać próżno, zwłaszcza, że bliżej mi duchowo do Pratchetta niż do Martina. Nie bo gatunek, tylko bo kobieta (w sensie nie śp. Pratchett oczywiście). Bo kurczę, szesnaście lat po debiucie, całe życie dość aktywnego fanowania, trzy piętra przeczytanej literatury i nadal ten daleko posunięty sceptycyzm.

Wiecie, co mnie naprawdę wkurza? Wy, którzy "nie sięgacie", zrażeni pojedynczym przykładem, wy co patrzycie nazwiskom w spodenki - traktujecie książki pisane przez kobiety JAK INNY PODGATUNEK FANTASTYKI. Calutki, jak steampunk albo horror. Do głowy wam nie przyjdzie, że artystycznie jedna autorka z drugą ma czasem ze sobą tyle wspólnego, co Beagle z Martinem. Że mamy różne osobowości, zainteresowania, doświadczenia i style. Że jesteśmy indywidualnościami.

Ludżmi.


*Znając życie, zaraz przyjdzie fan SW i zacznie mi wymieniać autorki uniwersum, i będzie to najgorsza gównoburza pod tym postem.

Monday 12 June 2017

Fryga


(przepraszam za wiersz - lato, mózg dostaje czkawki)

Fryga

Pomimo bezdyskusyjnego braku skrzydeł

poderwało się do lotu się

i wisi martwe na pohybel i drwinę z rodzaju ptasiego.

wróble pierzchły

sroka oskrzeczała ostrzegawczo

muchy zamarły w przestrzeni przejęte zadumą

może pożre

a może należy przyłączyć się.

Tylko gawron, co ma samoświadomość

I wrodzoną zdolność autorefleksji

Pojmuje, że ma do czynienia z czymś bezdusznym

Doskonalszym

Modelem groźnie nowszym

Nieuwzględnionym w dawnej ewidencji obiektów latających.

Saturday 10 June 2017

Idź i czekaj mrozów (recenzja)


(Zew Zajdla 2017)

Zwykle jestem sceptyczna wobec słowiańskiego fantasy, czy też fantasy opartego na mitologii słowiańskiej - trudno to zrobić lepiej lub inaczej niż Sapkowski i Brzezińska, nie popadając w niezamierzoną śmieszność lub zamierzony nacjonalizm. "Idź i czekaj mrozów" z obydwu tych pułapek wychodzi zwycięsko, opowiadając kameralną historię o wiosce pośrodku niczego.

Autorka zna się na tym, co robi. Nie próbuje też rekonstruować pogańskiej Słowiańszczyzny sprzed stuleci - to kraina fantasy, z czarodziejami i starymi bogami, tyle, że ten jej fragment jest akurat nieco bardziej swojski. I prawdę mówiąc pod względem epoki i technologii (układ domów, karczma) byłaby to raczej wieś polska, nawet niekoniecznie średniowieczna, a nie prasłowiańska (tu mogę się mylić, bo autorka ma w tej kwestii nieco większą wiedzę - ale sądzę, że to całkowicie świadomy zabieg). A polska wieś to w literaturze prawie jak senne amerykańskie miasteczko, znamy tę nutę, wiemy, że każdy ma trupa w szafie i sielanki tutaj nie będzie.

Dla ścisłości dodam, że nie jest to także ulubiona przez autorów głównonurtowych wieś naturalistyczna, gdzie każdy chłop pije, a każda baba trzyma dzieci w beczkach. Społeczność jest odmalowana bez nadmiaru lukru i dziegciu - żyją tam zwykli ludzie (sprawdzić, czy nie potwór w przebraniu).

Inne recenzje dużo mówią o stylizacji - wcale nie jest silna, tyle, że widać, co autorka robi z dialogami i narracją. Bardzo świadoma (pamiętajmy, że to największy problem debiutów) konstrukcja fabuły. Trzeba poczekać, aż się rozwinie (ja mam nadal w uszach Brzezińską, i przez pewien czas oczekiwałam Babuni Jagódki, na szczęście powieść jest oryginalna i pogłosu nie ma). Przynajmniej dwa razy, jeśli nie częściej, Krajewska podejmuje schemat fabularny, czeka aż czytelnik wyrobi sobie oczekiwania, po czym kopie go w miętkie. Nie jestem pewna, czy pasuje mi rozwiązanie zagadki opiekuna - ale to uwiarygadnia postępowanie Vendy po tym, jak odkryła, że podstawy jej życia są oparte na kłamstwie.

Jedyne większe zastrzeżenie miałabym do tego, że bohaterowie, rzekomo wychowani w poczuciu, że trzeba przestrzegać tabu pod groźbą rychłego zgonu, łamią owe tabu na wyścigi i czasem z powodów zupełnie błahych. Począwszy od rozmów z bogami, skończywszy na dylematach na osi ludzie-potwory. Rychłe zgony następują, ale jak tak dalej pójdzie, to im wyginie cała wioska.

Monday 5 June 2017

Tymczasem 90 lat wcześniej


Niniejszy post to jeden wielki cytat z Lucy Maud Montgomery, z powieści "Emilka na falach życia". Oczywiście gdy byłam młoda aspirującą, także towarzyszyły mi "Emilki" :)
Przepraszam, ale parskłam i musiałam się podzielić.

"- Miałam nadzieję, że się czegoś nauczę, czytając recenzje o mojej książce - rzekła Emilka. - Ale są one pełne sprzeczności. Jeden krytyk uważa za największą zaletę utworu to, co drugi stawia jako zarzut. Posłuchajcie tylko: „Panna Starr nie umie nas przekonać, że jej ludzie żyją naprawdę”, a tutaj oto: „...doznajemy wrażenia, że większość charakterów jest skopiowana przez autorkę z życia. Są one tak prawdziwe, tak wiernie oddane, że trudno uwierzyć, że były one dziełem wyobraźni”.

- Mówiłam ci, że ludzie poznają starego Douglasa Courcy - rzekła ciotka Elżbieta. - „Bardzo nużąca książka”, „rozkoszna książeczka”, „bardzo nieprzyjemna powieść”, „z każdej stronicy książki przemawia do nas skończony artyzm”, „wykwit niedołężnego, taniego romantyzmu”, „klasyczna powieść, pełna pierwszorzędnych zalet”, „cudna opowieść, rzadkiej wartości literackiej”, „głupia, bezwartościowa, bezbarwna, naiwna historia”, „przemijającej wartości książeczka”, „książka, którą czytać będą i przyszłe pokolenia”. I komu tu wierzyć?

- Ja bym wierzyła tylko w sądy dodatnie - rzekła ciotka Laura.

Emilka westchnęła. - Ja zaś odwrotnie: nie mogę się oprzeć wierze w sądy ujemne. Mam wrażenie, że ocenę dodatnią zawdzięczam wpływom firmy wydawniczej. Ale mało mnie to obchodzi, gdy mówią źle o samej książce. Dopiero gdy krytykują moją bohaterkę, wtedy jestem rozwścieczona i zmartwiona. Miałam czerwone koła przed oczami, czytając recenzje, zastanawiające się nad Peggy. „Wyjątkowo głupia dziewczyna”, „bohaterka jest zbyt świadoma swej roli...”

- Ja też myślałem, że ona jest zalotna - przyznał kuzyn Jimmy.
- „Nudna bohaterka”, „bohaterka jest przesłodzona, nienaturalna”, „dziwna, zbyt dziwna...”

- Mówiłem ci, że ona nie powinna mieć zielonych oczu - jęknął kuzyn Jimmy. - Bohaterka powieści musi mieć zawsze niebieskie oczy.
- Posłuchajcie tego - zawołała Emilka wesoło. „Peg Applegath jest wręcz czarująca”, „Peg jest indywidualnością i to wybitnie przykuwającą”, „jest to fascynująca bohaterka”, „Peg jest tak rozkoszna, że musimy jej wierzyć na słowo, nawet gdy powstaje w nas wątpliwość”, Jedna z nieśmiertelnych postaci dziewczęcych w literaturze światowej”. Cóż teraz powiesz o zielonych oczach, kuzynie Jimmy?

Kuzyn Jimmy pokiwał głową. Nie był przekonany.

- Tu jest recenzja dla ciebie - mrugnęła wesoło Emilka. - „Problem psychologiczny, wnikający w otchłanne głębie podświadomości, co nadałoby książce wagę i doniosłość, gdyby była nacechowana istotną szczerością”.

- Znam wszystkie wyrażenia tej krytyki z wyjątkiem dwóch - zaprotestował kuzyn Jimmy - ale razem wzięte nie mają one najmniejszego sensu.
- „Oprócz wdzięku nastrojowego i żywiołowości znajdujemy tu niezachwianą pewność rysunku poszczególnych charakterów”.
- Nie wszystko rozumiem - przyznał się kuzyn Jimmy. - Ale to brzmi dodatnio.
- „Konwencjonalna i banalna książka”. - Co znaczy: konwencjonalna? - spytała ciotka Elżbieta, której mniej kłopotu sprawiłby taki termin, jak transsubstancja lub gnostycyzm.
- „Pięknie napisane i pełne iskrzącego się humoru. Panna Starr jest prawdziwą artystką słowa”.
- O, ten jest rozsądnym recenzentem - zawołał kuzyn Jimmy.
- „Ogólne wrażenie, jakie nam pozostawia książka, jest takie, że mogłaby być znacznie słabsza”.
- Ten recenzent usiłował być najwidoczniej dowcipny - rzekła ciotka Elżbieta, zapominając, że ona powiedziała to samo.
- „Ta książka tryska bezpośredniością”. „Jest to sacharyna i melodramat, złośliwość i głupota zarazem”.
- Wiem, że wpadłem do studni w swoim czasie - rzekł kuzyn Jimmy ze smutkiem. - Czy dlatego nie mogę powiązać sensu tych recenzji?

- Tu jest jedna, którą może zrozumiesz: „Panna Starr wynalazła ogrody warzywne, podobnie jak swą zielonooką bohaterkę. Nie ma ogrodów warzywnych w północnej Kanadzie. Zostały one unicestwione przez ten ostry, słony wiatr, który wieje od mielizn nadbrzeżnych”.
- Przeczytaj to powtórnie, proszę cię, Emilko.
Emilka spełniła życzenie kuzyna. Jimmy podrapał się w głowę i podniósł brwi do góry.
- I tacy chodzą wolni, nie zamyka się ich?

- „Powieść jest śliczna, dosłownie śliczna. Charaktery są naszkicowane pewną dłonią, dialog jest żywy, opisy przedziwnie plastyczne. Pełen prostoty humor tego opowiadania jest wręcz rozkoszny”.
- Mam nadzieję, że nie staniesz się próżna, Emilko - rzekła ciotka Elżbieta ostrzegawczym tonem.

- Jeśliby mi to groziło, to znalazłabym tutaj odtrutkę: „Ta słaba, pretensjonalna i sentymentalna opowieść - o ile to zasługuje na miano opowieści - pełna jest banalności, trywialności. Mnóstwo luźnych epizodów, nie powiązane urywki rozmów, tu i ówdzie długie rozważania i wpatrywanie się we własną duszę”.

- Ciekawa jestem, czy ta kreatura, która to napisała, znała sens wyrazów, których używa - rzekła ciotka Laura. - „Scenariusz powieści znajduje się w Kanadzie; w oddzielnej części tego kraju, stanowiącej zakończenie wyspy Newfoundland”.

- Czyż Jankesi uczą się geografii? - zawołał kuzyn Jimmy z goryczą.
- „Powieść, która nie zepsuje z pewnością żadnego z czytelników”. - To jest wyraz istotnego uznania - rzekła ciotka Elżbieta.
Kuzyn Jimmy spojrzał z powątpiewaniem. To brzmiało dodatnio, zapewne... rzecz jasna, że książka drogiej Emileczki nie może „zepsuć” nikogo, ale...
- „Pisać recenzję o takiej książce znaczy to samo, co rozebrać na części skrzydło motyla lub obedrzeć różę z płatków, ażeby dotrzeć do jej rdzenia”.

- Zbyt górnolotne - syknęła ciotka Elżbieta. - „Nieszkodliwe i łatwe, płynnie się czyta”.
- Nie wiem dlaczego, ale ta pochwała mi się mniej podoba - odezwała się ciotka Laura.
- „Ta powieść wywołuje uśmiech nie tylko na ustach, ale i w sercu czytelnika”.

- To jest zrozumiałe, nawet dla mnie - rzucił kuzyn Jimmy.

- „Zaczęliśmy czytać, ale niepodobna było skończyć tej nudnej i niedorzecznej książki”. - No, ja mogę tylko twierdzić, że im częściej się wczytuję w „Moralność Róży”, tym bardziej ją lubię - rzekł kuzyn Jimmy, oburzony. - Wczoraj czytałem ją po raz piąty i taki byłem zajęty, że zapomniałem o godzinie obiadowej.

Emilka uśmiechnęła się. Lepiej zdobyć uznanie Srebrnego Nowiu niż szerokiego świata. Co za znaczenie miały orzeczenia recenzentów, skoro ciotka Elżbieta wypowiedziała w końcu te słowa: - No, nigdy nie pomyślałabym, że taki zbiór kłamstw, jak ta książka, może brzmieć tak przekonywająco, tak prawdziwie!"

Friday 2 June 2017

Siła niższa (recenzja)


(zgodnie z nową polityką bloga, recenzja pierwotnie wklejona na Goodreads)
(Zew Zajdla 2017)

Kontynuacja "Dożywocia" trafiła do mnie w całkowicie odpowiednim momencie, to znaczy okazało się, że znikły mi wszystkie weekendy czerwca i nastąpił samozapłon.
Jak ja dobrze rozumiem biednego Konrada w jego najbardziej zrozpaczonej wersji.

No dobra, nie jest aż tak źle - nie mam na głowie jeszcze cudzego anioła Dupkiela oraz agentki w ciąży. Jak bardzo nie mamy źle, umówmy się, Konrad ma większy pieprznik na głowie.
Mam wrażenie, że powieść jest znacznie dojrzalsza, niż poprzednia. Jeśli już porównywać autorkę do śp. pterry'ego, to różni się trochę tak, jak późny od wczesnego. Charaktery są pogłębione, humor zabarwiony melancholią i wbrew temu, co twierdzi sama autorka, linia fabularna jest i zamyka się zgrabną klamrą. Autorka nie wykłada czytelnikowi żadnych ideologii, nie moralizuje na siłę - tylko opowiada.

Gdy się człowiek wczyta, oczywiście, z gromady istot nadprzyrodzonych wyłania nam się (jak poprzednio) rodzina wielopokoleniowa, nie zawsze zgodna. Więc jest Licho jako dziecko, któremu nie poświęca się dość wiele uwagi i Tsadkiel jako ten starszy upierdliwy dziadek, którego pozbył się niechętny krewny, l Konrad i Carmilla - którzy napotykają typowe pułapki, jakie siła niższa zastawia na rodziców (przybrany ojciec wesołej gromadki zredukowany do roli bankomatu, matka - wyłącznie do roli matki), i wszystkie te takie głupie problemy, z którymi jednakowoż częściej mamy do czynienia, niż z ratowaniem Rzeczypospolitej przed najeźdźcą i tym podobnymi.

Osobna sprawa to styl, który szumi, dźwięczy i drży, i byłby zapewne koszmarem dla tłumacza, albo marzeniem dla niewyżytego tłumacza-literata, natomiast czytelniczo jest na czym zawiesić oko i nacieszyć ucho. Mało takiej polszczyzny nie tylko w polskiej fantastyce, ale we współczesnej literaturze w ogóle.

I tyle, alleluja.

Tuesday 30 May 2017

What is wrong with Cobalt Zosia, or Polish female names in the fantasy literature


Lately, I saw this:

And of course I laughed very hard. Why I did that? It’s a legal Polish name, right? It certainly sounds Polish?
As in many other European languages, many Polish names have a diminuitive form, or forms. They are used by friends, acquitances and in an informal setting. They are often endearing. Children get only called by the diminuitive forms.

Native English writers LOVE diminuitive forms, because they sound so “Polish” and confuse them with original names all the time. As a general rule, if a name is short, and/or contains soft consonants such as “si”, “ci”, “nia”, you should check if it’s a diminuitive form of an otherwise serious name.

Zosia (read approx. as Z-OOH-SE-AH) is a diminuitive from Zofia. Nobody would call a legendary general Zosia. It would induce feats of laughter, and would be probably an offense with corporal punishment if addressed to her in a battlefield. Unless she’s a leader of a mercenary group, and everybody is befriended with each other enough to drop formalities, they will call her Zofia.

Zosia is a name you would use for your friend, or a little girl, or your subordinate. Not for your higher-up for sure.
Now, it gets more complicated.
Zofia can be also abbreviated to Zośka, Zocha or Zosieńka.

Zośka (read approx. as Z-OOH-SE/SH-K-AH) is a diminuitive used among friends and in very informal settings. It can be also used by general Zofia’s soldiers, but only when she’s not listening, or they are very familiarized with her (as in, blood bond, drinking together, you call it).

Names abbreviated with -śka, -nka, will be used among farm girls and boys of equal age, among adult companions of equal age (even nobility), and also today. Used in a wrong context (for example directly to your boss), it will cause offense.

The same goes for Zocha (read approx. as Z-OOH-hard H- AH) , but this is an augmentative form. It suggest someone with a powerful frame, older, larger, perhaps intimidating. It is also even more colloquial, even a bit degrading and mildly offensive unless used jokingly among friends. You don’t call a general Zocha, definitely not in her presence. Nobles will not use this form between each other. Villagers (as in - Zocha! Cho no tu! (come here)), a gang of thieves, or a band of teenagers will. People would call each other augmentatives as a part of low social strata slang.

On the other hand, Zosieńka is a very endearing form used by a mother to a little child or by a lover in an emotional context. When a literary character uses that form, things are going to get all sobby. It is also rarely used today.

In any case, it should be general Cobalt Zofia. It’s how they will put it in the chronicles. Or, if we want to get it right, Kobaltowa Zofia. (koblatova zofyah).

I’ll get you a few more examples. They aren’t intuitive, for example Justynka would be an equivalent to Zosia, and not to Zośka. So to make things easier, I’ll grade diminuitives and augmentatives. Not every name has all forms.
Grade 1 - Zosia - child/endearing/friend/subordinate
Grade 2- Zośka - colloquial/good friend/sibling/informal
Grade 3 - Zocha - augmentative/strongly informal/mildly pejorative
Grade 4 - Zosieńka - loving/very endearing/old fashioned

Anna: Ania (1), Anka (2), Anusia (4)
Katarzyna: Kasia (1), Kaśka (2), Kacha (3), Kasiuchna, Kasieńka (4)
Justyna: Justynka (1), Justysia (4)
Elżbieta: Ela (1), Elżbietka (1 or 4), Elka (2 or 3) (depending on the tone of voice and context…).
And let’s complicate some more:
Aleksandra: Ola (1), Olka (2/3), Oleńka (4).

Oh, why is it so damn hard? Why can’t I just use a Polish name in a fantasy setting?

Well, it’s easy, really.
Either use ONLY the official forms (Polish readers will be less bothered), or ask your Polish friends/cousins. Remember, the same goes for male names. If you call a general Zenek, or Jędruś, you’re in for a fit of healthy laughter. Also, as a general rule, if you want to use menacing names, choose the ones without soft consonants (there are exceptions, but this rule is easy).

If you by any chance actually know what you’re doing, use diminuitives anyway. Naomi Novik is probably aware that “Kasia” is an appropriate nickname for a young village woman and uses it. Edit: My friend, who as read the English version, says that even Novik failed at this, calling the prince, then king, "Mareczek" - which is a very cordial diminuitive for "Marek". Unless you got drunk with the guy, and it's your close relative, you don't call that an adult royal. Actually even if it IS your close relative, in the royal family this form is reserved for private quarters.

But I want to use the names with all your weird sounds and consonants! They sound exotic, while your regular names are so… alike any other European names!

Of course they are. We we’re from the same Latin/Greek culture after all. Western Catholicism played a great part in the development of Polish culture from approx. 1000 AD, in contrary to Russia, where Eastern Orthodox influences can be seen. Some Slavic traditional names remain, but, at large, you can use names such as:

Agnieszka
Katarzyna
Elżbieta
Małgorzata
Urszula
And yes, Zofia!

Or other Polish versions of European names that you don’t know how to spell.

Or, if you feel courageous, use Slavic names such as:

Nawojka
Bogumiła
Bogna
Dobrawa
Lubomiła
Milena
Mira
Grażyna (it’s not a real traditional name - it was invented by a Polish poet Adam Mickiewicz and stuck as a proper name, also: it is currently used as a derogatory nickname)

Or just look in here! :D (warning: hilarity risk - some of those are really antiquated).

Interludium 2


Kilka dni temu świętowałam 37 urodziny. To tyle, co ma główny bohater w pierwszym tomie „Kronik Rozdartego Świata”. Ponieważ jestem typem nadmiernie analizującym świat dookoła, oczywiście zrobiłam sobie w duchu podsumowanie; wydaje mi się, że to był najkrótszy kryzys wieku średniego, o jakim kiedykolwiek słyszałam.

Jedną z rzeczy, za które zamierzam się zabrać, jest systematyczniejsze blogowanie. Zamiast czekać aż mnie oświeci i prezentować notkę z gatunku głębokich, będę również wrzucać tutaj różne moje impresje z lektur wszelkiej maści oraz kolejnych tematów naukowych, które chwilowo przykuły moją uwagę. Tych strawniejszych, bo sądzę, że mało który czytelnik jest zainteresowany tym, która izoforma Rab11 powinna się znajdować w aparacie Golgiego. Skoro już i tak wszystko analizuję, dlaczego nie przerzucać tego na bloga? (Wiem, dlaczego. Mniej natychmiastowej nagrody w postaci komciów, no i tylu znam ludzi blogujacych znacznie lepiej, dłużej, systematyczniej i fogle, że czuję się nie na miejscu.). To znaczy, że między innymi od czasu do czasu będę wam prezentować również domorosłą filozofię dotyczącą społeczeństwa i polityki, co może być dość bolesne w moim wykonaniu (obiecuję odczekać, zanim wrzucę nocię). Blogi nie są w tej chwili szczególnie popularnym medium, a przynajmniej - trzeba dbać o to, żeby je promować, pozycjonować et cetera. Ponieważ absolutnie nie zamierzam się tym zajmować, może też przestanę się martwić tym, że kogoś przypadkiem urażę.
Do przeczytania :)

Monday 1 May 2017

Ten óczuć


W życiu każdego nadchodzi taki czas, gdy uderzamy głową w sufit.

Skończyliście całą podstawówkę, albo i gimnazjum, i jesteście tam najlepszym uczniem. Wszyscy wam wmawiają nie wiadomo jaki geniusz. Idziecie do liceum - i okazuje się, że tam trzeba przysiąść fałdów. Panika. Nigdy tego nie robiliście! Nauka wchodziła sama! A teraz do niektórych przedmiotów trzeba się ostro przyłożyć, żeby zdać. I jak tu żyć? Czyżbyście… gulp… byli zaledwie przeciętni?

Albo jest tak: programujecie w liceum, aż pierze fruwa. Macie opinię rodzinnego haxora. Idziecie na studia i uwalacie pierwsze kolokwium.

Albo i tak: udaje wam się wreszcie zadebiutować (opowiadaniem, powieścią) i okazuje się, że to dopiero początek drogi, a świat jest pełen srogich autorów, z których każdy lepszy (a przynajmniej tak nam się wydaje, bo łatwiej zauważyć własne niedostatki, niż te rzeczy, które akurat robimy dobrze), publikuje więcej, częściej i ogólnie bardziej zajebiście.

Chodziłam kiedyś na karate doshinkan. To taka tradycyjna szkoła walki, gdzie karate nie zostało dostosowane do zawodów i w przeciwieństwie do tych sportowych (shotokan, kyokushin) zawiera elementy dźwigni i rzutów kojarzone raczej z aikido i ju-jitsu. W karate doshinkan nie ma sparingów, są tylko ćwiczenia w parach - w przeciwnym razie mogłoby dojść do wypadku (kata zachowały na przykład takie ładne uderzenia, gdzie ćwiczący markuje cios poniżej pasa). Kolejne stopnie nie są uzyskiwane w trakcie egzaminów. O tym, jaki „pas” otrzymasz, decyduje mistrz szkoły, prawdziwy stary Japończyk (mieszkający od lat w Austrii), który dwa razy do roku wizytuje treningi szkół, w tym raz podczas zgromadzenia szkół doshinkan z całego świata, które odbywa się latem w miejscowości Tittling.

Nie wiem, jaką zasadą kieruje się mistrz przyznając pasy - czy rzeczywiście pamięta wszystkich uczniów, czy może korzysta z podpowiedzi mistrzów poszczególnych szkół - ale zauważyłam pewną prawidłowość. Kolejny stopień dostawali ci, którzy stali się lepsi wobec samych siebie. Jeśli ktoś już prezentował wysoki poziom, ale nie poprawił się szczególnie, nie dostawał nowego „pasa”. Dotyczy to głównie starszych stopniem, bo początkujący uczą się dość szybko i awans jest niemal automatyczny.

To powoduje, że podczas treningów nikt nie porównuje się z innymi. Zresztą i tak nie ma na to czasu. Trzeba powtarzać ćwiczenia skupiając się na sztuce, a nie (jak na przykład w fitnessie…) na koleżance/koledze obok.

Współczesny świat, a zwłaszcza Polska, ze swoją niedawną transformacją, zmusza nas do rywalizacji. Jesteśmy wychowywani w duchu indywidualizmu. Słyszałam nawet, że niektórzy nauczyciele są dumni, gdy udaje im się pobudzić ten instynkt w podopiecznych. Pokazuje się nam, że trzeba być lepszym, robić więcej od innych.

Ale w prawdziwym świecie osiągnięcia nie są domeną pojedynczych osób. Nawet ten sportowiec, który zdobywa laury, ma za sobą sztab lekarzy, trenerów, dietetyków. Nawet ten pisarz ma wsparcie: rodziny, przyjaciół, redakcji. Oraz - niejednokrotnie - innych pisarzy. Popatrzcie na publikacje naukowe - jeśli to nie jest praca przeglądowa, tylko oryginalne eksperymenty - ilu mają autorów?

Znaczy, tego, zgubiłam się trochę - ale morał jest taki, że skupianie się nad tym, jak MY wypadamy jest bezproduktywne. I jeśli zaszczepiono nam silny zmysł rywalizacji, czasem warto go stłumić, a czasem przekierować: bo widzicie, tak naprawdę nie ma znaczenia, jak się prezentujemy.

Ważna jest sztuka. To, że robimy rzecz Właściwą. Sami lub jako część zespołu, mniejsza z tym. Ten óczuć.

A jeśli coś robicie i jeszcze do tej pory nie uderzyliście głową w sufit, to znaczy, że wyzwanie było za łatwe. Zdradzę wam tajemnicę: pracujecie na swoim poziomie dopiero wtedy, jeśli regularnie łeb was boli od tego uderzania. To ten drugi óczuć. W sumie też słuszny.

Friday 21 April 2017

Fantastic Women Writers of Poland i inne sprawy


Byłam przekonana, że po wysłaniu publikacji do journala, a Cienia Gildii do wydawcy, wreszcie odpocznę.

O, jakże się myliłam.

Przez ostatnie dwa miesiące byłam chyba wszędzie i robiłam wszystko - o laboratorium nawet nie wspomnę, bo o mojej pracy naukowej staram się nie pisać publicznie, ale tam też się sporo dzieje. Prawda, że po wyjściu z labu trudno znaleźć energię na inne sprawy, ale tutaj pomaga mi sytuacja na świecie, to znaczy lepiej nie zaglądać do gazet i zająć głowę czymś konstruktywnym.

Jeśli chodzi o sprawy literackie, między innymi zaangażowałam się w inicjatywę znaną jako Fantastic Women Writers of Poland. Pod niniejszym linkiem znajduje się nasz fanpage, a na nim - katalog po angielsku.

Kiedy tę grupę zakładałyśmy, miałyśmy wątpliwości, czy nazwa nie jest lekką przesadą, bo jest nas dziesięć, ale przecież nie obejmujemy zasięgiem wszystkich polskich pisarek. Bo i jak. Grupa ukonstytuowała się spontanicznie, dość szybko, i przede wszystkim demokratycznie. Dobrze się dogadujemy, w większej grupie byłoby trudniej. Ale ponieważ innych pomysłów na nazwę katalogu nie było, to już tak zostało. No i dobrze. Mam nadzieję, że inicjatywa będzie pozytywnie promieniować na ogólną widoczność autorek w populacji. Ba, zamierzamy nawet działać w tym celu :)

A potem byłyśmy w Londynie na Targach Książki i poszłyśmy za nawiązanymi kontaktami, trzymając kciuki, że coś z tego wyjdzie. Jeśli nic się nie stanie, będziemy próbować dalej. Samo przedsięwzięcie daje sporo satysfakcji, a kropla drąży skałę.

Bo jak to tak - znam cały anglojęzyczny kanon sf-f, mogę czytać Sandersona, Gaimana, Hobb - a oni nie mogą (przynajmniej w teorii) czytać mnie? To nienaturalne. Przecież w świecie naukowym teoretycznie mógłby po moją publikację sięgnąć nawet urzędujący cesarz Japonii, oczywiście pod warunkiem, że zajmowałabym się genetyką ryb.

Zupełnie serio uważam, że tłumaczenie literatury musi być wzajemne, jeśli rzeczywiście chcemy się zrozumieć w dzisiejszym skonfliktowanym świecie. I także, a może przede wszystkim, literatury popularnej (chociaż nie powiem, wśród nas są autorki, które na salonach świetnie sobie dadzą radę - a równocześnie to się po prostu czyta). Chciałabym, żeby zwykły amerykański czytelnik (francuski? niemiecki? Świat jest wielki) mógł sięgnąć po nasze powieści, tak jak my sięgamy po powieści z tamtej strony świata.

(Tak, wiem, że regularnie czyta tylko 10% Polaków. To nadal jest około 3,2 miliona czytelników.*)
*Wg danych GUS na temat struktury demograficznej Polski w 2016 roku, czytelnicy powyżej 15 roku życia.

Oczywiście całe to bieganie i skakanie musiało się kiedyś skończyć, zmęczenie wzięło górę i dziś od rana chodzę w formie zombie, z uwagą zwróconą do wewnątrz. Nie jestem nawet w stanie odpowiadać na emaile wymagające ode mnie decyzji. Może to i dobrze, bo w takim stanie powstają czasem nowe teksty, a przynajmniej ich zaczątki.

Co za tym idzie, ten post nie jest zapewne szczególnie spójny. Ale tak się przeważnie, najczęściej, zaczyna pisanie.

(zanotować sobie w myślach, żeby przetłumaczyć ten post)
(iść zombiaczyć dalej)

Wednesday 1 March 2017

Cień Gildii i nie tylko


Zima upłynęła mi, najogólniej rzecz biorąc, na zasuwaniu jak mały motorek przy jednoczesnym pilnowaniu, żeby nie zgubić mózgu.
W ciągu ostatnich kilku miesięcy:
Dokończyłam i wysłałam do redakcji trzeci tom Kronik Rozdartego Świata, czyli Cień Gildii.
O czym jest część trzecia, czyli pierwsza połowa historii drugiej?
- Przede wszystkim po science fantasy mamy teraz magic punk. Nie mogę tego w pełni świadomie nazwać steampunkiem, bo na Ziemi Drzew nie występują bogate zasoby kopalin i z racji kryzysu energetycznego świat opędza się magią. Której też wiecznie ma za mało. A jeśli już używają pary, to latają na przerośniętych ekspresach do kawy. Bo mogą.
- Bohaterowie obskakują chyba wszystkie środki transportu jakie istnieją na kontynencie, z czego pewna część lata (i środków i bohaterów).
- Poza tym to jest prawie powieść szpiegowska. Chociaż jak zwykle trzymamy się konwencji powieści przygodowej.
- No i jak to u mnie - dużo wątków itp. Jeżeli poprzednie części się spodobały, to się spodoba i ta (przynajmniej taką mam nadzieję). Wystarczy na długo i można na niej siedzieć. Czwarta część, w której te wątki zakończę i podsumuję, na razie znajduje się w fazie inkubacji.

Mandala nadal czeka na przyjazny domek (wydawniczy). Trzymajcie kciuki.

Kończymy publikację. Publikacja powinna wyjść wieki temu, ale wyjdzie jakoś teraz. Mam nadzieję, że się nam z nią uda. Stres jest ogromny, ale potem będę mogła przysiąść już bez nerwów (i wymówek) nad własnym projektem.

Razem z kilkoma innymi osobami opracowuję pewien Projekt. Na razie Projekt nie jest podany do publicznej wiadomości, ale wkrótce pewnie będzie. Może te różne rzeczy, które Nie Są Możliwe, tak naprawdę są możliwe, tylko do tej pory nikt jeszcze tego nie sprawdził?