Monday 11 May 2020

Z Drugiej Strony świata, 1.


Świat drżał w posadach, gdy w połowie lutego zabieraliśmy się w nasze cztery walizki na drugą stronę świata. Po lotnisku we Frankfurcie krążyli już poważni ludzie zadający pytania o to, czy w ostatnim miesiącu nie odwiedzaliśmy czasem Chin. Miałam maseczki spakowane do kocich transporterów, bo obydwoje z Mikołajem, mimo największych starań, złapaliśmy od siostrzenicy katar tuż przed wyjazdem. Ale kiedy zobaczyliśmy poważnych ludzi, postanowiłam się z tymi maseczkami nie wychylać. „Jeszcze pomyślą, że jednak mamy wirusa i zawrócą nas sprzed granicy”, myślałam.

I jeszcze „a jeśli się posypie”.

Od paru miesięcy miałam takie wrażenie. Rzeczywistość wokół mnie drgała jak naprężona struna. Trochę w tym było udziału sytuacji politycznej, trochę rodzinnej, trochę osobistej. W pewnym stopniu można powiedzieć, że od tego kotła uciekałam, chociaż tak naprawdę to się tak tylko wszystko złożyło: wyjazd na zagraniczny staż podoktorski jest normalną rzeczą, naturalnym etapem w karierze naukowej. A miałam jechać i spotkać tych wszystkich mądrych ludzi, których publikacje czytałam i nie tylko móc, ale może i musieć stosować metody, które chciałam wypróbować, z dostępem do nieporównywalnego budżetu – same zalety!

Szczerze mówiąc pierwszą moją myślą, gdy usłyszałam o wirusie, o którym mówią teraz wszyscy było: „no nie, tylko nie kolejna infekcja, trzy razy brałam w tym roku antybiotyk”. A drugą: „no, nie, przecież pisałam już o tym w dwóch różnych opowiadaniach!” – pandemia wymieniona w „Mrówkach” i w „Dróżniczce”, jak obecnie, była tylko jednym z nieszczęść, jakie dotknęły ludzkość i była (być może mało kreatywnie) nieco złośliwszym, ale nie tak śmiertelnym jak w filmach sensacyjnych wirusem grypy. Nie mam zdolności profetycznych, po prostu jestem biologiem i wiem, że im dłużej się żyje, tym bardziej prawdopodobieństwo takiego zdarzenia zbliża się do jedności. Co więcej, to niejedno takie potencjalne zagrożenie i w mojej optyce 95% ludzkości zachowuje się jak owo – za Wańkowiczem - bujne ziele na kraterze, co nie robi dobrze mojej nerwicy.

Ale do meritum.

Że się w Polsce będzie trzęsło, też było widać. Szczerze mówiąc nigdy nie miałam ochoty żyć w dyktaturze. Nam co prawda żadna dyktatura tak do końca nie wyszła, bo co dwójka Polaków, to trzy zdania i nadal trzymam się pewnej nadziei, że ta narodowa wada i tym razem uchroni nas przed losem, który dawniej przydarzył się tylu europejskim krajom w obliczu kryzysu. Ja się na polityce za bardzo nie znam, bo moje zdolności metakognitywne się w tym momencie zawieszają, zbyt wielu ludzi jest za bardzo innych ode mnie i trudno mi przewidzieć, jak postąpią. Oprócz tych ogólnych ruchów wynikających z natury agresywnych, terytorialnych ssaków społecznych, ale przykładanie do ludzkości metod obserwacji wg. Dr Goodall nieodmiennie mnie smuci i budzi nadzieję, że może się mylę.

Jak sobie z tym bajzlem ojczyzna poradzi, nie wiem. Mam nadzieję, że dobrze, bo zamierzam jednak kiedyś wrócić i mieć ten własny lab, zakładając, że ktoś w końcu da mi grant.

Może i nie będzie żadnych grantów, bo skończy się świat jaki znamy, ale tymczasem żyję chwilą. Pojechałam na dłuuugi urlop od zmartwień, który polega na tym, że pracuję naukowo w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, to znaczy na przedmieściach Atlanty i wracam wieczorami do drewnianego domu w otoczeniu zieleni, gdzie czerwone kardynały ćwierkają tuż pod moim oknem, a wszystkie potrzebne rzeczy – włącznie z naukowymi książkami – są na wyciągnięcie ręki i przyjeżdżają pode drzwi (poza fotelem, bo poczta go zgubiła i nie może odnaleźć od dwóch tygodni). Internet trochę niepewny, ale da się żyć.

Żadnej nowej infekcji chwilowo – odpukać - nie złapałam. Przytyłam dwa kilo. Głównie dlatego, że rzuciłam część leków – zaczęły mi bardziej szkodzić niż pomagać i usłyszałam, że teraz lepsza jest dieta – ale część tej wagi to mięśnie i to się czuje. Gdy tutaj przyjechałam, spałam po dwanaście godzin dziennie przez kilka tygodni, dłużej, niż zwykle trwa jetlag, a twarz miałam papierową. Teraz funkcjonuję normalnie, przez pewien czas jeździłam nawet do labu na rowerze (a tutaj to trochę jak rowerem po Beskidach), tyle, że hamulce mi się zepsuły i trochę nie mam jak naprawić.

Konferencji nie ma, bo koronawirus, z nowo poznanymi mądrymi ludźmi chwilowo rozmawiam tylko przez zooma – ale pracuję z nimi naprawdę. Może mi to wychodzi na dobre, bo zajmuje się tym, co mam przed oczami, a nie kolejną dziką hipotezą. Inna sprawa, że o białku, które badamy wiadomo bardzo niewiele, a to co wiadomo brzmi bardzo intrygująco, więc mogę sobie pohasać.

Przylecieliśmy w ostatnim możliwym momencie. Tydzień później, a nie zrobiłabym niezbędnych szkoleń (brakuje mi w tej chwili jednego). Dwa tygodnie później, a spalibyśmy na podłodze – zamknięto Ikeę, a meble z Amazona są kilkukrotnie droższe i czasem mają problem z dojazdem. Trzy… i siedziałabym jak ten głupek w domu, niewdrożona i nieprzydatna dla zespołu. A tak nadal się tam pojawiam (jako pracownik, a nie doktorant, jestem „essential” i mi wolno), podtrzymuję działalność labu, zdążyłam nawet jeden eksperyment zrobić i niedługo je zresztą wznawiamy.

Cieszę się, że zabraliśmy się z kotami. Zmusiły nas do poszukania sporego mieszkania z wygodami, z dala od kampusu. Potem się okazało, że akademiki opróżniono w związku z wirusem, a studenci musieli się poprzenosić. I nawet sobie nie wyobrażam, co by było, gdybyśmy zamieszkali w jednym z domów dla zagranicznych naukowców, takim z np. wspólną pralnią.

Dostaliśmy wielorazowe maseczki, piorę je z bielizną. Brakuje mi zwiedzania, parków, lasów (poniekąd dzięki zielonemu osiedlu ta tęsknota nie jest aż tak dojmująca). Brakuje mi moich bliskich i przyjaciół i tego, że z powodu wirusa nie wrócę do nich na wakacje, żeby pojechać nad morze i leżeć razem pokotem na kanapie, oglądać jakiś film Marvela albo grać. Co prawda gramy przez sieć, ale to ma jednak pewne wady.

Nadal nie piszę. Miałam dwa opowiadania do zrobienia, jedno dałam radę, drugie zawaliłam. Coś mi się cały czas śni, dwie fabuły obracają się na ruszcie, urywki piosenek wpadają do głowy. Ale brakuje czasu albo sił na głębszą refleksję, albo za bardzo absorbuje mnie chwilowo praca naukowa, nie wiem. Nie wiem, czy tak zostanie. Taki czas.