Thursday 28 September 2023

Moja Atlantyda

 Ameryka to był przypadek.

Neurobiolodzy (i zresztą naukowcy w ogóle) mają globalny rynek pracy, a specjalizacje są bardzo wąskie, często nam bliżej badawczo do kogoś z drugiej strony oceanu, niż z drugiej strony budynku. Cykl życia naukowca przed zdobyciem stałej pozycji, a zresztą nawet i potem, jest dyktowany dostępnością grantów na badania, zresztą do zmian miejsca pracy zachęca nas system (w formularzu ocen grantów jest dział „mobilność”, wart kilku dobrych punktów – przed Atlantą mój znalazł się pod kreską właśnie dlatego, że ostatni wyjazd to był Erasmus). Pojęcie „polski naukowiec” to trochę fikcja. Każde z nas, jeśli publikuje w miarę przyzwoitych czasopismach, robi to po angielsku i jest kosmopolitą.

Gdyby Gary J. Bassell, profesor, z którym już wcześniej współpracował mój polski zespół, był Szwajcarem lub Francuzem, pewnie znalazłabym się w Szwajcarii lub we Francji. Ale wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, których bałam się najbardziej, i to na Południe. Z Polski widzi się Stany w pigułce, idealizowane lub demonizowane, postrzegane przez pryzmat eksportowanej wszędzie popkultury. Każdy, kto wyjechał choćby na trochę, powie wam, że to trochę nie tak. Przede wszystkim Stany Zjednoczone to nie jest jednolity kraj, a popkultura pokazuje głównie dwa rejony – Nowy Jork (czasem inny kawałek starego wschodniego wybrzeża) i Kalifornię. Chyba, że w ujęciu historycznym.

Nie doceniamy też, jak bardzo Stany różnią się od Polski pod względem kulturowym, a zaczyna się od drobiazgów. Kto się przyzwyczaił, że do innych krajów Unii wjeżdża jak do siebie, może być mocno zaskoczony.

Po pierwsze, telefon.

Bez amerykańskiego numeru telefonu po przyjeździe do Stanów nie załatwimy niczego. Mieszkania, konta w banku, internetów, a nawet transportu (taksówki są drogą fanaberią, trzeba mieć Uber). Wszystkie formularze wymagają jednej cyferki więcej, a urzędy i instytucje nie rozumieją idei kontaktu przez email. Udają, że rozumieją, po czym i tak do ciebie dzwonią.

Żeby mieć amerykański numer telefonu, trzeba kupić amerykański telefon, a w tym celu należy podać amerykański numer telefonu oraz amerykański adres, którego nie mamy, bo nie mamy amerykańskiego numeru telefonu.

Ale, uwaga, jest możliwość przerwania tego błędnego koła. Należy otóż przed wyjazdem kupić sobie amerykański numer telefonu przez Skype’a. Oczywiście będzie działał tylko w miejscach, gdzie dają darmowe wifi. Ale możesz go podać, dzwonić do ludzi, potem możesz odpisać na esemesa i w ogóle wszystko gra.

Możesz nawet spróbować wynająć mieszkanie.

Podobno uczelnia ułatwia postdokom i doktorantom zdobycie lokum po przyjeździe i są pokoje dla zagranicznych studentów. Mówię podobno, bo jest jeden haczyk. Nikt nie przewiduje, że zagraniczny gość przywiezie dwa polskie, mazowieckie, prawdziwe żywe koty. A tych w akademikach trzymać nie wolno.

Zatem zaczyna się poszukiwanie mieszkania na wolnym rynku.

cdn...

Wednesday 27 September 2023

Hello world.

Przeglądam sobie ten blog, przypatruję się dawnym nadziejom i ambicjom i myślę, że nie będę go prowadzić w tym samym tonie. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, w jakim (podobnie jest z książkami, jeśli mam być szczera).
 
Ale wiecie, tak sobie myślę, że tak wiele rzeczy jest poza moją kontrolą. Nie decyduję o tym, jak brutalnie wygląda rynek książki, jak trudna jest kariera naukowa, co dalej z moim zdrowiem (chwilowo lepiej), czy mała niezupełnie normalna normalność, jaką udało mi się zbudować w obcym kraju potrwa parę miesięcy, czy parę lat.
 
Zawsze jednak mogę pisać. Nieważne, ile mam na to czasu, czy robię to zbyt rzadko i czy w globalnym pierdolniku jest dla mnie jakieś miejsce. Moja decyzja jest poza algorytmami, osądami, osobistymi stratami i generalnie wszystkim innym. Zawsze najlepiej mi się tworzyło, kiedy nie musiałam myśleć, co mam z tym później zrobić.

Coś tutaj będzie, ale nie obiecuję co, kiedy i w jakim kształcie.

Czcionka jest inna. Zobaczę, czy zostanie.