Thursday, 10 October 2024

Życie na Wyspach Nonsensu

Jest taki komiks, co do którego sądziłam do niedawna, że nie muszę go nikomu streszczać, ale pokolenia się zmieniają, a i nie wszyscy czytali to, co mnie interesowało za dziecia, więc streszczę. Chodzi o Tytusa, Romka i A’Tomka autorstwa Papcia Chmiela. Tytułowy bohater Tytus jest szympansem pochodzenia tuszowego, podobnie jak Kleks Szarloty Pawel (obydwoje, Papcio i Szarlota, zresztą się znali); narysowany przez komiksowy odpowiednik samego autora, pewnego dnia ożył na kartce i zbiegł.  Od tamtej pory przeżywał przygody w towarzystwie i pod opieką dwóch harcerzy, usiłując się uczłowieczyć. 

Książeczki o Tytusie były dydaktycznymi opowieściami dla dzieci, ale w czasach największej popularności komiksu nie istniały działy marketingu ani targety, więc od czasu do czasu ponosiła Papcia wyobraźnia. Jedną z bardziej abstrakcyjnych książeczek jest Tytus na Wyspach Nonsensu, która zresztą była tak popularna, że doczekała się drugiej części. Trzej bohaterowie wybierają się na wyżej wymienione wyspy w ramach zleconej im pracy badawczej i poznają różnice kulturowe; co wyspa, to nonsens. Na jednej z nich obywatelami kieruje przemożna biurokracja, będąca podstawą życia wyspiarzy do tego stopnia, że w okresie dorastania na ich głowach wykształca się pieczątka. Jest wyspa, gdzie wszystko kręci się wokół samochodów i mimo, że wszyscy tkwią w korkach nie przychodzi im do głowy, żeby wybrać inny środek transportu (naturalnie, Papcio czerpał inspiracje ze świata dookoła – korki na Puławskiej pewnie jeszcze nie istniały, ale może autor odwiedził jakiś kraj Zachodu, albo po prostu próbował wyjechać z Warszawy w początkach sezonu wakacyjnego). Jest wyspa nałogowych palaczy i wyspa sportowców. Na każdej z nich, ma się rozumieć, Tytus burzy, łamie lub wykpiwa system; nasz uczłowieczony szympans jest twórczy, nieposłuszny wobec autorytetów i ma bardzo dużo wspólnego z nastolatkiem z ADHD. Być może takim, który potem został artystą komiksowym.

Ponieważ ostatnio w rozmowach tu i ówdzie padł temat nadwrażliwości oraz integracji sensorycznej, wróciłam myślą na Wyspy Nonsensu. 

Widzicie, myślę, że my, nadwrażliwcy, wcale nie jesteśmy tacy niedostosowani. Myślę, że pełnimy rolę kanarka w kopalni. 

Filmy w kinie OBIEKTYWNIE są za głośne. Pomiary potrafią wskazywać na 85 decybeli. Podobnie w supermarkecie. To taki sam poziom hałasu, jak na linii produkcyjnej w fabryce, gdzie BHP powinno rozdać ludziom słuchawki. Taki dźwięk męczy, przeszkadza, a na dłuższą metę uszkadza słuch.

Samochody OBIEKTYWNIE jeżdżą za szybko. Strefę zgniotu w samochodzie testuje się przy 64 km/h. Jazda samochodem należy do najbardziej niebezpiecznych codziennych czynności w życiu, pomijam chodzenie do szkoły w Stanach i narażanie się na strzelaninę. 

Przemysł tekstylny jest OBIEKTYWNIE okropny: odzież produkowana jest masowo bez większej dbałości o warunki pracy, od sztancy; nic dziwnego, że gotowa sztuka ubrania potrafi nie pasować, gnieść, gryźć albo wywoływać alergie od środków utrwalających. Powstała tylko po to, żeby się szybko sprzedać. 

Powietrze w Warszawie zimą nie tylko śmierdzi, ale NAPRAWDĘ szkodzi zdrowiu.

Wiele ludzkich obyczajów NAPRAWDĘ jest okrutnych, a praw - niesprawiedliwych.

Itede itepe. 

Żyjemy na Wyspach Nonsensu, ale tylko niektórzy z nas zostali dotknięci nadwrażliwością sensoryczną, która sprawia, że trudniej przejść nad tym do porządku dziennego. Chciałabym powiedzieć, że to nic złego. Oczywiście, czasem nadwrażliwość sięga takich poziomów, że trudno z nią prowadzić codzienne życie. Ale może mamy do tego prawo. Tak, jak mamy prawo czegoś nie lubić, nie umieć i być z czegoś niezadowolonym. Zajmujemy się swoim życiem, staramy się dostosować do środowiska – czasami to jest trudne i kosztowne. A czasami uderza nas z całą mocą: HEJ, TO JEST JEDNAK NONSENS. Obiektywny nonsens, którego nikt nie kwestionuje, bo ludzie się przyzwyczaili. Taki jest świat, takie życie i co zrobić. 

Czasem warto powiedzieć to na głos; tu jest za głośno dla wszystkich, nie tylko dla mnie; ten park świateł szkodzi przyrodzie; ta firma odzieżowa produkuje niewygodny badziew, a poza tym szkodzi środowisku (szczerze mówiąc, pewnie trzeba by zaorać cały przemysł). Myślę od czasu do czasu o Grecie Thunberg – tak naprawdę trudno powiedzieć, czy jest ucieleśnieniem ambicji rodziców, czy świadomą mieszkanką Wyspy Nonsensu. Na pewno ostre reakcje, z jakimi się spotkała, czy też z jakimi się spotyka każdy, kto podniesie dowolny niewygodny temat, zniechęcają do aktywności. 

Ale nie trzeba dokonywać rewolucji i wygłaszać publicznych przemów; czasem wystarczy porozmawiać (albo narysować satyryczny komiks, albo napisać opowiadanie, gdzie rozdłubujemy społeczny zegarek na śrubki i pytamy, czy to aby oczywiste, że tak właśnie został zmajstrowany). Nie jesteśmy ofiarami, tylko częścią społeczeństwa, jakiekolwiek ono by nie było i mamy prawo w nim żyć, a co więcej – przydajemy się jako kontrola jakości. Tytus de Zoo, po wywołaniu zamieszania, odleci z kolejnej Wyspy Nonsensu, a my tu zostajemy, wśród innych łysych małp. 

Często trzeba się dostosować – ale czasem trzeba rozpoznać, kiedy NAPRAWDĘ nie warto.

Wednesday, 11 September 2024

Harde Bestie, updejt itepe.

Nie jestem wzorem regularności jeśli chodzi o prowadzenie bloga, zwłaszcza, że wraz z rozpowszechnieniem się social mediów blogi zginęły jak lokalne warzywniaki pod naporem Żabek. Mam jednak wrażenie, że powrót do tej formy ekspresji może być konieczny w obliczu tego, co się obecnie dzieje z social mediami (to zjawisko ma nazwę - enshittification). Na twarzoczaszce trudno wykopać posty znajomych spod warstw spamu. Media wodospadowe, czyli threadsy i twitter, są bardzo agresywne i przystosowane bardziej do zwiększania zasięgów dominującego skandalu czy innego trendu, niż rozmów o literaturze.

Nie próbowałam mediów wizualnych, bo to nie mój typ wyrazu (mam dość rachityczny instagram), ale ostatecznie niezależnie od tego, czy pojawi się jakiś inny kanał komunikacji, z którego zacznę korzystać - będzie należał do kogoś innego, używał algorytmu, wprowadzał jakieś dziwne reguły, do których się trzeba będzie dostosowywać i nieustannie wciskał ludziom niusy o celebrytach. Będzie także zaprojektowany jako jeden wielki wir prokrastynacji. Och, jestem demonem organizacji, moje kalendarze mają kalendarze...
... 
...
ekhm. -_-

Tak, że odremontowałam daczę na blogspocie i pewnie zaraz zacznę tu znosić jakąś Ikeę...

TYMCZASEM!

Wkrótce - 25.09, jak już informowałam gdzie indziej - premiera Hardych Bestii, czyli trzeciej antologii grupy Harda Horda (Inne Nieba były projektem hordoubocznym, ale nie liczą się do głównej linii). Inicjatywa, z którą wyszłyśmy kilka lat temu, powstała w zupełnie innym klimacie wydawniczym i społecznym. Mam wrażenie, a przynajmniej mam nadzieję, że coś nam się jednak udało zmienić...
Co będzie się działo dalej? Zobaczymy.
Na konwentach nadal nie będę się pojawiać, bo wciąż pracuję po Drugiej Stronie Świata (w Atlancie), ale postaram się nadrobić generując Treści.

Każde z moich hordowych opowiadań jest samodzielną całością i eksperymentem, zarówno pod względem tematycznym jak i stylistycznym (lubię eksperymenty :>). "Dlaczego nie ma klanu Kruka" wpisuje się w tę regułę. 
Wklejam obrazek (razem z tekstem alternatywnym, jeśli ktoś ma problemy z odczytaniem obrazu). Proszę uprzejmie.


"Wstaję, kłaniam się pozostałym i wychodzę z namiotu Rady. Nieuprzejmie opuszczać zgromadzenie, no ale wola boża, z tym się nikt nie będzie kłócił. Wolałbym wziąć udział w głosowaniu, po trosze jestem jednak wdzięczny bratu, że nie muszę słuchać poprzedzającej je dyskusji, zresztą zdanie mam już wyrobione. Może rozwiązanie kłopotu, który trapi naszego boga, nie zajmie mi wiele czasu. Oddycham świeżym powietrzem. Wiatr niesie zapowiedź wilgoci i chłodu. Deszcz łapie mnie za kaftan, nachyla się do ucha i szepcze przejętym tonem: – Krzemień, Szarotka zniknęła. Nie ma Szarotki. Nikt nie może jej znaleźć. *** Wiecie, że bogowie tak po prostu nie znikają."


Sunday, 8 October 2023

Moja Atlantyda. Latać z kotem samolotem.

 Jak się leci przez Atlantyk z dwoma kotami?

Trochę jak z niemowlakiem, tyle, że koty są grzeczniejsze i mniej problematyczne przy zmianie pieluszek. Na początek, oczywiście, trzeba zarezerwować dla nich miejsce za dopłatą do biletu, jeden kot na jednego człowieka. Co prawda wnosimy ją przy kontuarze do check-inu, ale zadzwonić trzeba jak najwcześniej, żeby mieć miejsce na pokładzie – są limity. W bagażu, w przygotowaniu na pierwszych kilka noclegów w AirBnB, znajdują się: dwie jednorazowe papierowe kuwety, mała torebka żwirku silikonowego drobnego niezbrylającego (jedyny, jaki akceptuje Skierka), mała torebka karmy suchej o smaku rybnym oraz kilka saszetek karmy mokrej, również o smaku rybnym. Wszystko marki premium, ryba sto procent, bo jest taki haczyk importowy: do Stanów nie wolno wwozić mięsa. Ale dotyczy to tylko produktów z mięsa ssaczego, o rybach nie ma słowa.

Saszetki z karmą mokrą na pokład to wersja mini, poniżej 100 ml objętości. Koty podczas podróży nie jedzą, ale mogą być spragnione i prędzej wypiją sosik, niż wodę (aczkolwiek w transporterach znalazły się też dwie nietłukące miski, a w kiosku na lotnisku po przejściu przez kontrolę kupuję butelkę mineralnej niegazowanej).

Transportery są też wyłożone podkładami chłonnymi – kilka mamy w zapasie. Kot potrzebuje wygody i luzu, żeby się, że tak powiem, skupić, więc nie ma ryzyka dwójki, ale siuśki się znajdą na pewno, zwłaszcza, wielokrotnie, w przypadku Skierki. Nie mam pojęcia, czy to dlatego, że jest koteczką, czy dlatego, że jest Skierką.

Nie wiem, jak ze starszymi kotami, ale młode (rok z zapasem) łatwo się uczą i przystosowują, są też do nas bardzo przywiązane. Więc dopóki przy transporterze siedzi człowiek, awantury w samolocie nie ma. Czasami ciekawski ryjek (to głównie Chochlik) chce wyjrzeć z transportera i nie należy mu na to pozwalać, bo jeśli zwieje w samolocie, to kaplica. Gorzej podczas przesiadki we Frankfurcie. Lotnisko, a zwłaszcza kontrola, to dla zwierzątka stanowczo za dużo wrażeń.

Mamy szelki, ale do kontroli i tak każą je zdjąć, a kota wyjąć i puścić opróżniony transporter na pas transmisyjny. Na szczęście koty kurczowo trzymają się swoich ludzi i nie próbują w panice uciekać gdzie indziej. Dobrze też zwierzątku zapewnić nieco wytchnienia i zapakować się do pokoju dla matki z dzieckiem, żeby przewinąć, tj. wymienić podkłady (da się to też zrobić w łazience w samolocie), podać wody i dać trochę rozprostować łapy. Na szczęście nie konkurowaliśmy z prawdziwymi matkami z dzieckiem, bo pewnie by była awantura. Wychodzi na to, że w podróży z kotem, jak ze wszystkim, najbardziej chwiejnym elementem są ludzie.

Wylatujemy z Warszawy 13 lutego 2020.

Miesiąc później (15 marca) zamkną Okęcie z powodu covidu.

Po lotnisku we Frankfurcie krążą ludzie i wypytują, kto był w Chinach. Mamy maseczki w transporterach, ale wtedy jeszcze maseczki nie są częścią kultury i potencjalnie możemy zwrócić na siebie uwagę jako osoby chore. Co, niestety, byłoby prawdą, ponieważ lecimy z potężnym przeziębieniem. Jest to co prawda regularny polski katar, ale nikt nie ma jeszcze pojęcia, jak testować na covid i nawet jak wygląda przebieg choroby – wiadomo tylko, że po tygodniu mniej więcej objawów grypopodobnych przeradza się w wirusowe zapalenie płuc, czasem ze skutkiem śmiertelnym. Maseczki zabrałam po to, żeby nie zarażać ludzi, ale atmosfera na lotnisku nie zachęca do ich używania. Roznosimy więc jakiegoś bliżej nieokreślonego zapewne rhinowirusa, a może i nie-covidowego koronawirusa, dokładając się do okołopandemicznego chaosu.

Ciężka podróż kończy się około czwartej po południu czasu atlantydzkiego, kiedy to pakujemy się do wynajętej klitki, w której mieści się podwójne łóżko oraz aneks kuchenny, a ogrzewanie niezupełnie dociera do łazienki z tyłu. W garderobie rozkładamy jednorazowe kuwety, mokra karma trafia do misek. Biedne, straumatyzowane podróżą kotki w pierwszej kolejności pożerają wszystko, co mają w miseczkach, a potem składają długą i śmierdzącą wizytę w kuwecie. A ja, zaziębiona, brudna, zdżetlagowana i nie wiedząca, jak działają w Ameryce płatności, biegnę na zapoznawczy wieczorek z nowym labem do pubu.

Z mieszkanka uciekniemy za parę dni za sprawą latającej dupy Chochlika, ale to już inna historia.

Monday, 2 October 2023

Moja Atlantyda. Cztery kąty.

 Stany Zjednoczone to kapitalizm korporacji. Większość usług, od sklepów po restauracje, jest albo sieciowe, albo bardzo luksusowe, ekologiczne i DIY, przy czym jak się podłubie, równie dobrze może to być luksusowo i ekologicznie prezentująca się korporacja.

We wczesnym 2020, w epoce przedpandemicznej, istniała w Atlancie możliwość wynajmu Airbnb (afaik znów istnieje), ale to opcja krótkoterminowa. Większość mieszkań do długotrwałego wynajmu to osiedla zarządzane przez korporacje zajmujące się wynajmem. Przynajmniej tam, gdzie dopuszczają trzymanie kotów.

Żeby wynająć mieszkanie, trzeba mieć amerykański numer telefonu, ale to już wiecie. Poza tym trzeba jeszcze zapłacić za złożenie aplikacji i żeby pomyślnie przejść kwalifikacje na lokatora, posiadać historię kredytową, i tutaj dla osoby z zagranicy zaczynają się schody. No ni cholery nie namówię amerykańskiego landlorda, żeby sprawdził mnie w BiKu. Lokalny współczynnik zdolności kredytowej, dzięki któremu można zrobić wszystko począwszy od zakupu samochodu, skończywszy na kupnie komórki na raty, nazywa się FICO score i odpala się przybyszowi dopiero grubo po roku pod warunkiem posiadania karty kredytowej, a i wtedy firmom się nie podoba, że taki nowy. Pozostaje kupowanie ww. dóbr gotówką albo czekiem. Jak imigrant zatrudniony na czarno albo dealer narkotyków. Samochód kupiłam czekiem, ale to opowieść na kiedy indziej.

Koleżanka z przyszłego labu daje mi cynk, jakie osiedle nie wymaga od zagranicznego lokatora wartości FICO. Wymaga tylko dowodu, że zatrudniło mnie Emory University, które ma reputację największego pracodawcy w okolicy. Dobra, przesyłam im moje papiery i aplikuję.

Nie pamiętam, jak w końcu zapłaciłam za złożenie aplikacji. Chyba PayPalem. Polska karta debetowa nie działa, a to dlatego, że amerykański system bankowy funkcjonuje inaczej, niż polski system bankowy. Ludzie nie składają przelewów, tylko podają numer konta albo numer karty i odpowiednia kwota jest ściągana z konta/karty. Coś takiego jak przelew nazywa się wire transfer i jest z gruntu podejrzane. Nie jestem pewna, dlaczego, ale zasadniczo jeśli ktoś chce od was „wire” to pewnie jest księciem z Nigerii i należy go unikać. Pracodawca nie daje wire transfer. Daje direct deposit, który jest z jakiegoś powodu czymś zupełnie innym. Przelewy zagraniczne są za to obarczone gigantycznymi opłatami międzybankowymi. Istnieje wiele innych sposobów, które omijają system, przy czym jedynym dostępnym w Polsce jest PayPal (jeśli ktoś się dziwił, jakim cudem Musk wzbogacił się na zwykłym portalu przekazywania wpłat, to teraz wie).

No więc, jeśli próbujesz opłacić cokolwiek kartą w Stanach, to większość miejsc online, w tym portale lokatorskie, pobiera dodatkową opłatę za użycie karty, która nie przechodzi w systemie, bo europejska karta nie da z siebie ściągnąć więcej, niż zadeklarowano na początku.

Większość portali lokatorskich do składania aplikacji ma formularz, gdzie wpisujemy swoje dane, numer karty, poprzedni amerykański adres oraz amerykański numer telefonu, dzięki czemu korporacja może sprawdzić nasz FICO, ściągnąć pieniądze, pogadać z poprzednim landlordem czy nie sikaliśmy na dywan i jeśli się spodobamy, to dopiero jest akceptacja. Podobno w niektórych miejscach patrzą, jakim przyjeżdżasz samochodem na oględziny, ale to chyba w nieco bardziej luksusowym segmencie.

Nasze osiedle jest wyjątkiem. Podobno mieszka na nim dużo obcokrajowców pracujących na Emory. W ogóle słówko „Emory” otwiera wiele drzwi, dlatego po kilku rozmowach przez ocean udaje się umówić datę wprowadzki.

No, ale trzeba złożyć depozyt. Jak to zrobić, jeśli przelewy nie istnieją, karta nie działa, a na sugestię miłego Amerykanina, żebyśmy może przysłali czek, polskie banki sprawdzają, które mamy stulecie?

Otóż Stany Zjednoczone mają tutaj specjalną instytucję przeznaczoną dla ludzi, którzy są imigrantami zatrudnionymi na czarno, dealerami narkotyków albo pracownikami fast foodu i żaden bank nie da im karty kredytowej. Trzeba iść do supermarketu. Wpłacić gotówkę. I wysłać przekaz pieniężny za pomocą Western Union.

Dobra, ale na razie jesteśmy w Polsce, to jak mamy iść do tego supermarketu?

Staje na tym, że umawiamy się na przekaz depozytu za pomocą Western Union jak już przylecimy do Atlanty, a na początek wynajmujemy na pięć dni AirbnB, przy czym trochę nam zajmuje znalezienie takiego, gdzie właściciel nie ma nic przeciwko kotom.

Po przylocie okaże się jeszcze, że supermarket jest godzinę na piechotę, nie ogarnęłyśmy Ubera, bo nadal myślimy po polsku i chciałyśmy autobusem, a reklamowana atlantydzka komunikacja miejska, podobno doskonale rozwinięta jak na Stany (tak było, nie zmyślam!) jeździ równie często, co pekaesy i nigdzie nie można znaleźć planu trasy (jest do tego appka, ale to odkryłam później).

I oto prócz amerykańskiego numeru telefonu (prowizorycznego) mamy amerykańskie mieszkanie. Bez mebli, ale to się jakoś załatwi.

Jak dłużej pomyślę, dochodzę do wniosku, że to wszystko z powodu dwóch młodych drapieżników Felis catus rasy europejskiej podwórkowej. I trochę się sobie dziwię. Ale tylko trochę.

Mamy nieprawdopodobnie cholerne szczęście, że to jednak nie jest akademik i dowiemy się o tym za kilka tygodni.

c.d.n.

Thursday, 28 September 2023

Moja Atlantyda

 Ameryka to był przypadek.

Neurobiolodzy (i zresztą naukowcy w ogóle) mają globalny rynek pracy, a specjalizacje są bardzo wąskie, często nam bliżej badawczo do kogoś z drugiej strony oceanu, niż z drugiej strony budynku. Cykl życia naukowca przed zdobyciem stałej pozycji, a zresztą nawet i potem, jest dyktowany dostępnością grantów na badania, zresztą do zmian miejsca pracy zachęca nas system (w formularzu ocen grantów jest dział „mobilność”, wart kilku dobrych punktów – przed Atlantą mój znalazł się pod kreską właśnie dlatego, że ostatni wyjazd to był Erasmus). Pojęcie „polski naukowiec” to trochę fikcja. Każde z nas, jeśli publikuje w miarę przyzwoitych czasopismach, robi to po angielsku i jest kosmopolitą.

Gdyby Gary J. Bassell, profesor, z którym już wcześniej współpracował mój polski zespół, był Szwajcarem lub Francuzem, pewnie znalazłabym się w Szwajcarii lub we Francji. Ale wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, których bałam się najbardziej, i to na Południe. Z Polski widzi się Stany w pigułce, idealizowane lub demonizowane, postrzegane przez pryzmat eksportowanej wszędzie popkultury. Każdy, kto wyjechał choćby na trochę, powie wam, że to trochę nie tak. Przede wszystkim Stany Zjednoczone to nie jest jednolity kraj, a popkultura pokazuje głównie dwa rejony – Nowy Jork (czasem inny kawałek starego wschodniego wybrzeża) i Kalifornię. Chyba, że w ujęciu historycznym.

Nie doceniamy też, jak bardzo Stany różnią się od Polski pod względem kulturowym, a zaczyna się od drobiazgów. Kto się przyzwyczaił, że do innych krajów Unii wjeżdża jak do siebie, może być mocno zaskoczony.

Po pierwsze, telefon.

Bez amerykańskiego numeru telefonu po przyjeździe do Stanów nie załatwimy niczego. Mieszkania, konta w banku, internetów, a nawet transportu (taksówki są drogą fanaberią, trzeba mieć Uber). Wszystkie formularze wymagają jednej cyferki więcej, a urzędy i instytucje nie rozumieją idei kontaktu przez email. Udają, że rozumieją, po czym i tak do ciebie dzwonią.

Żeby mieć amerykański numer telefonu, trzeba kupić amerykański telefon, a w tym celu należy podać amerykański numer telefonu oraz amerykański adres, którego nie mamy, bo nie mamy amerykańskiego numeru telefonu.

Ale, uwaga, jest możliwość przerwania tego błędnego koła. Należy otóż przed wyjazdem kupić sobie amerykański numer telefonu przez Skype’a. Oczywiście będzie działał tylko w miejscach, gdzie dają darmowe wifi. Ale możesz go podać, dzwonić do ludzi, potem możesz odpisać na esemesa i w ogóle wszystko gra.

Możesz nawet spróbować wynająć mieszkanie.

Podobno uczelnia ułatwia postdokom i doktorantom zdobycie lokum po przyjeździe i są pokoje dla zagranicznych studentów. Mówię podobno, bo jest jeden haczyk. Nikt nie przewiduje, że zagraniczny gość przywiezie dwa polskie, mazowieckie, prawdziwe żywe koty. A tych w akademikach trzymać nie wolno.

Zatem zaczyna się poszukiwanie mieszkania na wolnym rynku.

cdn...

Wednesday, 27 September 2023

Hello world.

Przeglądam sobie ten blog, przypatruję się dawnym nadziejom i ambicjom i myślę, że nie będę go prowadzić w tym samym tonie. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, w jakim (podobnie jest z książkami, jeśli mam być szczera).
 
Ale wiecie, tak sobie myślę, że tak wiele rzeczy jest poza moją kontrolą. Nie decyduję o tym, jak brutalnie wygląda rynek książki, jak trudna jest kariera naukowa, co dalej z moim zdrowiem (chwilowo lepiej), czy mała niezupełnie normalna normalność, jaką udało mi się zbudować w obcym kraju potrwa parę miesięcy, czy parę lat.
 
Zawsze jednak mogę pisać. Nieważne, ile mam na to czasu, czy robię to zbyt rzadko i czy w globalnym pierdolniku jest dla mnie jakieś miejsce. Moja decyzja jest poza algorytmami, osądami, osobistymi stratami i generalnie wszystkim innym. Zawsze najlepiej mi się tworzyło, kiedy nie musiałam myśleć, co mam z tym później zrobić.

Coś tutaj będzie, ale nie obiecuję co, kiedy i w jakim kształcie.

Czcionka jest inna. Zobaczę, czy zostanie.