Friday, 1 February 2013
Łapacz snów (Polish only)
Od autorki, tak na wszelki wypadek: to jest fikcja literacka. Wyciągnięte z szuflady, leżało trochę, chyba nie zatęchło. Macia.
Kiedy pierwsze testy kliniczne przebiegły pomyślnie, wpadliśmy w euforię. Korekta snu dawała tyle możliwości terapeutycznych! Na razie leczyliśmy „tylko” bezsenność i syndrom szoku pourazowego, ale w środowisku huczało od spekulacji. Przed nami rysowały się możliwości terapii niemal wszystkich znanych zaburzeń psychicznych i neurologicznych, począwszy od depresji, skończywszy na chorobie Parkinsona. Nietoksycznej i prawie pozbawionej skutków ubocznych. Bajka.
Oszczędzimy szczegółów technicznych. Zasada była prosta. Pacjent zakładał czepek z elektrodami, przesypiał w nim noc (przy problemach z zaśnięciem pierwsze sny wywoływaliśmy sztucznie) i rankiem mógł już edytować marzenia senne. Stworzyliśmy oprogramowanie, które tłumaczyło fale mózgowe na powszechne schematy. Z początku było dość proste i obsługiwało tylko parę trybów - koszmary, sny przyjemne, sny neutralne i regenerujące. Użytkownik mógł zachować te, które mu odpowiadały. I wyśnić znowu. I jeszcze raz. I jeszcze…
Po kilku - kilkunastu sesjach nagraniowych dysponowaliśmy zestawem terapeutycznym. Odtwarzaliśmy tylko zdrowe sny, zamiast pozwolić pacjentowi śnić zaburzone. Synapsy kształtowały się według prawidłowych bodźców. Pacjentom polepszało się w błyskawicznym tempie i co ważne - efekt był trwały.
Niektórzy co prawda narzekali na niewielkie problemy z pamięcią i koncentracją, ale w porównaniu z lekami skutki uboczne były zaniedbywalne.
Aparaty weszły na rynek. Ani się obejrzeliśmy, jak z eksperymentalnego sprzętu, na który mogły sobie pozwolić tylko najbogatsze szpitale, łapacze stały się standardowym wyposażeniem gabinetów psychiatrycznych i psychologicznych. Doskonale spełniały nasze oczekiwania. Leczyły lżejsze zaburzenia, pomagały w opanowaniu schizofrenii, Parkinsona i Alzheimera. Kolejne terapie i zastosowania opisywano co miesiąc w Journal of Dreamcatching. Dla wygody pacjentów i terapeutów szybko dopuszczono aparaty do użytku domowego.
Aż wreszcie stało się to, co musiało się stać, chociaż w środowisku o zastosowaniach rozrywkowych napomykano raczej w żartach. Licencję kupił jeden z największych producentów gier komputerowych. Nowy model aparatu, dysponujący kilkudziesięcioma schematami snów i przyjaznym oprogramowaniem, z dyskretną opaską zamiast czepka, zaprezentowano na targach CeBIT. Na premierę zaproszono polityków i sławnych artystów; sędziwy pisarz, Neil Gaiman, wygłosił przemowę na prezentacji.
To był początek wielkich zmian.
Na temat mechanizmów uzależnień napisano całe woluminy. Od początku liczyliśmy się z ryzykiem. Jednak własne, endogenne sny uzależniają tylko w nielicznych przypadkach i nie jest to groźny nałóg. W dodatku wzór EEG obfituje w szumy i zakłócenia, dzięki czemu marzenia senne są niepowtarzalne jak odciska palca i w surowej formie niemożliwe do odtworzenia przez inną osobę. Istniała możliwość, że użytkownicy zechcą nagrywać sny w stanie zmienionej świadomości, a tak silny bodziec, utrwalany z nocy na noc, może wywoływać te same zaburzenia, które nasz aparat miał leczyć.
Wbudowaliśmy odpowiednie zabezpieczenia, dzięki którym oprogramowanie rozpoznawało nieprawidłowe częstotliwości i w wypadku śnienia wspomaganego halucynogenami odmawiało współpracy. Przez jakiś czas nie działo się nic niepokojącego. Do użytku wchodziły właśnie pierwsze gry w wirtualnej rzeczywistości z pełną immersją, sterowane wyłącznie myślą; prym wiodły takie tytuły jak „World of Warcraft: Fantasy Unbound” i „Leisure Suit Larry: Love for the Lucky”. Nikomu się nie chciało omijać skryptów bezpieczeństwa w łapaczach snów. Nasz aparat zyskiwał opinię drogiego produktu dla grzecznych, zamożnych emerytów i pań z ruchu New Age.
Do czasu.
Rodzaj ludzki obfituje w ukryte talenty, preadaptacje, które wychodzą na jaw dopiero, gdy zaistnieją odpowiednie ku temu okoliczności. Geniusz na miarę Mozarta nigdy nie zostałby odkryty w epoce prehistorycznej, przed opracowaniem teorii muzyki. Ta prawidłowość działa również w drugą stronę - przed wynalezieniem pisma nie znano problemu dysleksji.
Nie wiemy, kto został pierwszym oneiromantą. Przeoczyliśmy pierwsze oznaki zbliżającej się rewolucji. Wiele lat później odnaleziono dyskusje pionierów w odmętach sieci, ale część archiwów zaginęła, a ci, którzy przyznali się do pseudonimów okazali się oszustami.
W każdym razie ktoś, gdzieś, pewnego dnia, odkrył, że potrafi prześnić cudzy sen bez szkody dla zdrowia i nagrać go w postaci sformatowanej, pozbawionej zakłóceń. Dostępnej dla wszystkich.
Przez pewien czas ruch oneiromancki, prowadzony przez pasjonatów, działał jako młodzieżowa, inteligencka subkultura. Wymieniano między sobą sny i omawiano ich wartość artystyczną, przestrzegając zawiłego kodeksu etycznego. W miarę jak ceny konsoli spadały, ruch zyskiwał popularność. Wreszcie tematem zainteresowała się prasa. Po kilku artykułach w New York Timesie i serii programów w National Geographic nagle wszyscy chcieli mieć łapacze, a niejeden odkrywał własny talent do przetwarzania snów.
Kodeks etyczny upadł. Powszechnie wymieniano się snami o pornograficznej lub drastycznej tematyce. Ponieważ liczba oneiromantów w populacji była niska, a popyt ogromny, zaczęto na tym zarabiać. Domorośli majsterkowicze modyfikowali konsole za pomocą lutownicy i miedzianego drutu. Szybko spełniły się nasze najgorsze przewidywania o uzależnieniach od sennych wrażeń, wielu ćpunów staczało się szybciej niż heroiniści. Kiedy pojawiła się pierwsza ofiara śmiertelna, w mediach gruchnęło. Te same gazety, które wcześniej rozpływały się w zachwytach nad łapaczami snów, domagały się ich delegalizacji.
Odkąd rozpoczęliśmy badania, wiedzieliśmy, że mniej więcej dziesiąta część populacji nie nawiązuje łączności z aparatem. W początkach mody na oneiromancję powstało zrzeszające wykluczonych Stowarzyszenie Snu Naturalnego. Teraz spośród jego członków rekrutowano bojówki, które konfiskowały przechowywane po kryjomu konsole. Znanych oneiromantów wtrącano do więzienia, bez względu na to, czy przestrzegali kodeksu, czy też nie. Kilku padło ofiarą linczu.
Prohibicja trwała przez następne dwadzieścia lat. Aparatów zakazano w większości krajów cywilizowanego świata, pominąwszy Holandię.
To stamtąd wyszły współczesne regulacje prawne, a także modele aparatów, których nie dało się już tak łatwo modyfikować. To tam tanią amatorszczyznę zastąpiły profesjonalnie opracowane marzenia senne, tworzone przez nową kategorię artystów - Śniących. Parę klasyków z tamtego okresu jest nadal powszechnie śnionych.
Zakaz od dawna jest pieśnią przeszłości. Oneiromanci i Śniący dostają państwowe stypendia. Czy pan wie, jak bardzo zbliża dzielenie takich samych snów? Mózg ludzki nocą utrwala i selekcjonuje wchłonięte za dnia informacje. Synapsy kształtują się według identycznych bodźców. Przekazując sobie sny, zaszczepiamy swoje doświadczenia, umiejętności, nawet poglądy. Jesteśmy w stanie zrozumieć się nawzajem lepiej, niż kiedykolwiek w historii ludzkości. Z początku niektórzy przebąkiwali coś o utracie wyobraźni, o szkodliwej unifikacji kultury. Ale zawsze pozostają przecież niszowe, niskonakładowe marzenia, prawda? A nadmiar wyobraźni jest szkodliwy. Nie ma nic gorszego, niż pracownik, który śni sam dla siebie, i to na jawie.
Cieszymy się zatem, że wreszcie przezwyciężyliśmy ostatnie bariery techniczne. Wasi obywatele pewnością będą zachwyceni - nowy model łapacza snów omija fizjologiczne szumy, które utrudniają synchronizację z aparatem. Dzięki niemu pański kraj szybko nadrobi - nie bójmy się użyć tego słowa - zacofanie cywilizacyjne i przykre skutki wielu lat niestabilności politycznej.
Rozumiemy, że może pan mieć pewne wątpliwości, ale proszę się nie martwić.
To się wkrótce skończy.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
"tak na wszelki wypadek: to jest fikcja literacka" 10/10 ;-)
ReplyDelete