Sunday 27 December 2015

About gamers and minorities.


Just installed Fallout 4. Serious rant incoming.

I like my cRPG games made so they resonate with me. You know, programmed with the thought of the player who actually plays them.

It is 2015 and gaming industry is still completely blind to a large minority of gamers. Those gamers would also like to play Fallout 4 or Witcher 2 (haven't tried Witcher 3), or even Guild Wars, without feeling that they are utterly not needed in the gaming community. Those gamers would like to try out sci-fi games like Elite: Dangerous without being jealous of the majority of players who feel at home in this game.

This minority that I belong to encompasses approximately 15% of players. I mean, it's a susbtantial percentage to think of, and still the gaming industry has to recognize their presence. Most of the time, it's like they do not exist, and if the game has features that appeal to them, it's usually by accident.

As you probably have guessed, I am writing about left handed people.

Damn it, gaming industry. Damn it!

Friday 18 December 2015

Maz Kanata. The eyes have it.


"I have lived long enough to see the same eyes in different people."
So, my friend made a connection and I kind of can't unsee it.
Also, an archipelago. Rrright.
I wonder if it's intentional? Or she just managed to imprint herself on us all :)

Wednesday 16 December 2015

Fluorescent endosomes in a live cell


Lately I’ve been visiting conventions with a talk about fluorescent proteins. It’s a technique that allows to visualize different processes in living cells. For the most time in the history of biology we had to make do with fixed cells, which are obviously quite dead.

To do that, first we have to perform a transfection. This is a technique of transient genetic modification of the cells we want to look at.

If it sounds like a beginning of a sci-fi thriller - actually this is a very popular method. For a molecular biologist, as common as using a hammer for other professions. It is also much safer, because while you can hit your finger with a hammer, a transfected cell on a plate remains a cell on a plate and does nothing in particular.

We do not actually change the cell’s genetic material (most of the time that is). We make her take up plasmids. A plasmid is a circular DNA particle, used by bacteria as a handy upgrade to her genome. It usually codes antibiotic resistance, and since bacteria can exchange plasmids between each other, this is how antibiotic resistance spreads in nature.

Well, we can prepare a plasmid so the mammalian (or other) cultured cell can use it. And make her take it up, for example with lipofectamin. Mammalian cells usually lose the plasmid in a few days, or die from it, but we don’t care. We want to visualize them in a short time from the transfection (there are methods to make stable modifications to the cells, but I don’t want to dwelve into that right now).

Then, we can:
1. Make a cell produce a protein it usually doesn’t produce. Either because it can’t or because we made her lose that ability, or it’s a mutated protein. And investigate what happens.
2. Make a cell produce a protein it usually produces, but much more, to collect it later and investigate it in a large batch.
3. Make a cell produce that protein, fused with a fluorescent protein, to watch what happens live.
Etc.

Fluorescent proteins were a discovery awarded with the Nobel Prize in 2008. While newspapers wrote about it, it is hard to imagine what we do with it, except for creating shiny mice (for the record, they do not fluoresce in the dark. They emit light when excited with another light, but with a chromatic shift - it has a different color than the original one).

What do I do with that, for example?

I watch endosomes.
I’m not sure if endosomes are organelles you learn about at school, so briefly: they are vesicles responsible for transport and/or degradation of other proteins. There’s a lot of kinds of them in the cell.
Faulty endosomes were found in neurodegenerative diseases such as Alzheimer’s, Parkinson’s or ALS. In other diseases too, but I am obviously biased as a neurobiologist.

These are endosomes. Live. Small balls flying across the rat fibroblast, cultured on a glass bottom plate, in the tasty medium.



In green, we see vesicles with EGFP-Rab5.
RGFP is green fluorescent protein, enhanced version. Rab5 is a small protein that appears on early endosomes.

In red, we see vesicles with Tag-RFP-EEA1.
Tag-RFP is a new red fluorescent protein. EEA1 is another protein found in early endosomes; it binds to Rab5. You can see that they go together.

Colors in this movie are digital; they reflect the real ones only because I made it so. The original movie is always black and white, recorded in two channels. I could make them violet and yellow and that wouldn’t matter, but this is less confusing.
I kind of like like them. Do you?

Świecące endosomy w żywej komórce


Od jakiegoś czasu zjawiam się na konwentach z prelekcją o białkach fluorescencyjnych. Jest to technika, która pozwala na zaobserwowanie w komórkach na żywo różnych zjawisk, które przez większość historii biologii molekularnej widywaliśmy jedynie w komórkach i tkankach utrwalonych, a zatem zupełnie martwych. Na śmierć.

Aby to zrobić, najpierw trzeba dokonać transfekcji - czyli przejściowego zmodyfikowania genetycznego komórek, które chcemy obserwować.
Brzmi jak początek filmu katastroficznego?
Otóż dla biologa molekularnego jest to technika równie powszechna, jak użycie młotka i o niebo bezpieczniejsza, bo młotkiem można się uderzyć w palec, a zmodyfikowana genetycznie komórka ssacza na szalce nadal jest tylko komórką ssaczą na szalce i nic nikomu zrobić nie może.

Zazwyczaj wcale nie grzebiemy do tego w genomie komórki, tylko wprowadzamy do niej plazmidy. Plazmid to takie małe kółko z DNA, używane zwykle przez bakterie jako podręczny dodatek do genomu. Kodują sobie na nich oporności na różne antybiotyki i handlują nimi miedzy sobą nawzajem. Stąd tak prędko rozpowszechniają się w przyrodzie bakterie antybiotykooporne.

Otóż plazmidy można spreparować tak, żeby mogła ich używać komórka ssacza i podać jej w taki sposób, aby je pobrała - na przykład za pomocą odczynników takich, jak lipofektamina. Ssacze komórki często gubią plazmid w ciągu kilku dni albo od niego umierają, ale nas to nie interesuje, bo chcemy tylko je oglądać następnego dnia, a nie robić coś z nimi dalej (gdybyśmy chcieli dalej, są i takie techniki).
1. Możemy sprawić, że będzie produkowała białko, jakiego zwykle nie produkuje. Na przykład takie, które zaburza jakieś funkcje w komórce. Albo przywraca jej funkcje, które straciła. Ma to mnogość zastosowań badawczych.
2. Albo produkowała takie, jak zwykle, ale w nadmiarze. Potraktować ją jak mini reaktor do wytwarzania tego białka, żeby je badać.
3. Albo produkowała takie, jak zwykle… ale zmodyfikowane tak, aby świeciło. I obserwować jego zachowanie pod mikroskopem.
Etc…
Jakiś czas temu za odkrycie świecącego białka GFP przyznano nagrodę Nobla. Gazety rozpisywały się na ten temat, ale konia z rzędem temu, kto na podstawie fotek świecącej meduzy wywnioskował, do czego my tych białek używamy. Bo niekoniecznie do tego, żeby mieć fajne świecące myszy. I nie, one nie świecą w ciemnościach - emitują światło pod wpływem światła, z przesunięciem chromatycznym (innego koloru).
Po szczegóły zapraszam na moją prelekcję. Albo napiszę o tym artykuł, czy co.

I co ja z tym robię?

Otóż podaję komórkom takie plazmidy, żeby można było obserwować endosomy.
O ile przeważnie wiemy, co to jest jądro komórkowe czy też mitochondria, nie jestem pewna, czy endosomy znajdują się we współczesnym programie nauki biologii. Są to pęcherzyki odpowiedzialne za transport rozmaitych białek, mRNA i tak dalej w komórce, czasem także degradację.
Ich nieprawidłowe działanie obserwowano w wielu chorobach neurodegeneracyjnych - takich, jak choroba Alzheimera, Parkinsona, ALS (i pewnie wiele innych, ale ja jestem naturalnie skrzywiona w stronę neurobiologii).
Oto endosomy. Żywe. Małe kulki latające sobie po szczurzym fibroblaście. Tenże fibroblast siedzi sobie na szalce ze szklanym denkiem, w towarzystwie kilkudziesięciu tysięcy innych, zalany pożywką.



W kolorze zielonym widzimy hybrydowe białko EGFP-Rab5.
EGFP to zielone białko fluorescencyjne, wersja ulepszona. Rab5 to małe białko występujące we wczesnych endosomach.
W kolorze czerwonym widzimy białko Tag-RFP-EEA1. Tag-RFP to nowoczesne czerwone białko fluorescencyjne.
EEA1 to inne białko występujące we wczesnych endosomach, które wiąże się z Rab5. Widać, że występują razem.

Kolory na filmie są nadane cyfrowo i odzwierciedlają te prawdziwe tylko dlatego, że tak chcę. Oryginalny film z kamery jest zawsze czarno-biały - odbiera ona i amplifikuje światło - a nagranie zrobiono w dwóch kanałach. Równie dobrze jeden mogłabym pokolorować na fioletowo, a drugi na żółto. Ale tak jest łatwiej.
Nie wiem, jak wam, ale mnie się tam podobają.

Sunday 13 December 2015

Progress report.


Szatkuję właśnie rozdział piąty Mandali. Zasada jest prosta: tam, gdzie po sześciu latach nic nie rozumiem, zmieniam tak, żeby było zrozumiale.
W tej chwili nie mam pojęcia, jakie będą losy tej powieści, czyli po staremu.

Gdzieś w tle kopiują się ciężkie pliki z obrazkami neuronów. Kicia śpi na kanapie za moimi plecami. Połówek na uczelni.

Mogę sobie tylko wyobrażać, jak rozpolitykowani i rozemocjonowani są dziś ludzie.
Nadal nie wiem, czy powinnam się wstydzić, że mnie tam wczoraj nie było. Może rzeczywistość da się opisać tylko z dystansu?

Friday 11 December 2015

Wbrew pozorom istnieję.


Gdyby ktoś mnie szukał na fb i nie mógł znaleźć:
Zdezaktywowałam konto, nic mu się specjalnego nie stało. Po prostu nie wytrzymałam ciśnienia.

Kiedy wyprowadzałam się od rodziców, to była końcówka 2007; byłam chora i zmęczona, nie tylko sytuacją polityczną. Zdecydowałam wtedy, że nie kupię telewizora i do dziś go nie mam. Ale zdaje się, że to samo robię sobie za pomocą mediów społecznościowych.

Popieram protesty przeciwko demolowaniu Konstytucji i TK; zawsze uważałam tę część naszego ustroju za najcenniejszą, pamiętam jeszcze dyskusje z 1997 i emocje towarzyszące jej ustanowieniu. Wszystko inne stapia mi się w tej chwili w magmę, z której nie potrafię wyłonić nic ponad to, że jest źle. Czuję się jak lord Jim skaczący ze statku. Udzielam wsparcia (czy chodzi o rozemocjonowany KOD, czy o zimno kalkulujące Razem), ale z oddali.

Nie dam rady zaangażować się politycznie, nie tylko dlatego, że wiecznie mam wątpliwości, czy przypadkiem ktoś nie próbuje wykorzystać szczerych intencji moich i moich znajomych (kilka lat temu, w dość lokalnej sprawie, której nie było na pierwszych stronach gazet, to właśnie mi się przydarzyło). Także z pobudek, które z moim uważaniem mają niewiele wspólnego. Dzieje się tak nie po raz pierwszy; może kiedyś będę tego żałowała.

Ktoś na tym całym chaosie korzysta, ktoś go wykorzystuje prawdopodobnie. Komuś zależy na destrukcji.

Musi być ktoś, kto siedzi i buduje, dłubie teksty i ogląda neurony, nawet jeśli pies z kulawą nogą nie obejrzy tych tekstów i tych wyników (nie umyka mi znaczenie fb jako narzędzia promocji).

Jeśli będę mieć coś ciekawego do powiedzenia, powiem tutaj. Może ktoś zagląda gdzieś poza swoim wallem. Jeśli nie, po prostu będę milczeć.
See ya ;)

Tuesday 1 December 2015

NaNoWriMo. Skończyłam, skończyłem pisać książkę. ICOTERAS?


Krótko i ogólnowojskowo.

Listopad się skończył. Macie w szufladzie kawał tekstu. Ewentualnie, macie w szufladzie kawał tekstu, chociaż nie uczestniczyliście w maratonie pisarskim.
I co z tym dalej robić?

1) Tradycyjnie przestrzegam przed plątaniem się w wydawnictwa typu POD albo ze współfinansowaniem. NIGDY NIE POWINNIŚCIE PŁACIĆ ZA PUBLIKACJĘ. Jeśli tak się dzieje, to ktoś was oszukał; kończy się to stertą źle zredagowanych, niesprzedanych książek, nagabywaniem ludzi po stronach internetowych, kacem moralnym jak 150 i zniechęceniem.

2) Zwykły self-publish w ebooku nie jest taki zły, niektórzy uznani autorzy tak wydają, ale pamiętajcie, że to jest wyjście czysto rozrywkowe, dla znajomych i przyjaciół. Więc nie oczekiwać bestsellera i się nie denerwować, jak go nie ma. Większość tych pozycji nie ma redakcji, tylko zwykłą korektę. O ile mi wiadomo, wyjątkiem jest RW2010, gdzie redakcję robią, ale tylko pozycjom, które im się bardzo spodobały. Nie wiem, jak dobra jest ta redakcja, bo koleżanka, która tam wydawała, sama z siebie pisze świetnie i trudno stwierdzić, gdzie kroił redaktorski nóż. Ale ona jest absolutnym wyjątkiem; większość ludzi redakcji wymaga, ja też.

3) Tradycyjna droga jest długotrwała. Asystent miał chętnych jeszcze przed napisaniem; robiłam go według zaakceptowanego wcześniej, napisanego przeze mnie konspektu, ale z duszą na ramieniu, czy się spodoba. Od rozpoczęcia do wydania książki miną cztery lata. Cztery lata. Mandala leży w czyśćcu wydawniczym od 2010 roku, kiedy to wydawnictwo wydające pierwszy tom powiedziało, że dziękuje i idzie na ryby. Jeśli chcecie tą drogą pójść, to jest podróż. Nie zniechęcam, trzeba tylko się nastawić na cierpliwość i skupić się na czymś innym, niż tylko publikacji.

4) Ziny. Ziny są dobre. Ziny nie zobowiązują, dają publikację i cieszą oko, i pracuje tam mnóstwo pasjonatów robiących znakomitą redakcję. Na przykład Esensja. Nie ma lepszej weryfikacji, kiedy już wasze teksty zaczną się do czegoś nadawać stylistycznie. Pieniędzy z tego nie będzie, ale i tak są nieduże przy tym zajęciu (to nie jest zawód, chyba że dla nielicznych).

5) Wymiana tekstów między sobą, w gronie fanów fantastyki, uczestników maratonu, piszących fanfiction jest chyba najbardziej satysfakcjonująca, jeśli nie wiążecie z literaturą planów na przyszłość. A nawet, jeśli wiążecie.

Pisarstwo może być wspaniałą przygodą, ale nie róbcie nim sobie krzywdy nadmiarem ambicji i/lub samobiczowania.

Coś o tym wiem; też tam byłam.

Saturday 21 November 2015

NaNoWriMo. Listopad jest miesiącem pisania.


Kiedy po raz pierwszy opublikowałam opowiadanie w SFFiH, bardzo chciałam być traktowana jak poważna autorka. Byłam przecież na tyle wprawna, żeby tekst pojawił się w druku. Czułam się dorosła. Miałam już skończone dwadzieścia jeden lat.

Zazdrościłam wtedy wściekle bardzo zdolnej rówieśniczce, Agnieszce Hałas. Wyobrażałam sobie, że jest taką twardą, bezwzględną laską, której nigdy nie zjadają wątpliwości.
Kiedy zaczęłam nawiązywać kontakty z autorami, zobaczyłam wreszcie, że nie są bogami z piedestałów, ale ludźmi, z którymi można nawiązywać przyjaźnie. I tego też można się dowiedzieć podczas NaNo. Nie wszystkim odpowiada zaangażowanie się w pisarską społeczność, ale NaNoWriMo stanowi jej najlepszą odsłonę; wszyscy są tak skupieni na pisaniu swoich tekstów, że na brzydsze aspekty relacji międzyliterackich nie ma czasu ani szans.

NaNoWriMo, lekcja pierwsza: inni pisarze nie są twoimi wrogami. Nie są nawet twoimi rywalami. To sojusznicy, partnerzy w zbrodni, współuczestnicy świata słowa.

Kiedy miałam czternaście lat, po raz pierwszy wysłałam do wydawnictw moją… powiedzmy, że to była powieść, bo nie wyglądała na nią nawet objętościowo. Dostałam od Prószyńskiego odpowiedź odmowną na firmowym papierze, ze złoconymi literkami - wyobrażacie sobie, że kiedyś dostawało się takie odpowiedzi odmowne? Niestety, jako czternastolatka nie doceniłam potencjalnej wartości historycznej i podarłam odmowę ze złości.

Debiutancką powieść miałam opublikować prawie trzynaście lat później. Jeśli czegokolwiek w tym żałuję, to tego, że nie pisałam więcej, zamiast się denerwować, że mnie nie wydają. Miałabym tyle pamiątkowych tekstów!

Pisarstwo doprowadziło mnie w wiele przedziwnych miejsc. Plątałam się po różnych kółkach i gazetkach, ale także pracowałam w gazetach jak najzupełniej płacących, w wieku, gdy trzysta złotych w miesiącu robi z ciebie nababa. Uczestniczyłam w scenie mangi i anime w epoce pisma Kawaii i wykorzystałam znajomość francuskiego… do recenzowania mang, obecnych wtedy głównie w tym języku. Zapałętałam się do fandomu fantastyki, gdzie kiedy czas pozwala, udzielam się i dziś. Nigdy nie zrobiłam wielkiej kariery, i nie powiem, byłoby miło, ale czego ciekawego się dowiedziałam, jakich ludzi poznałam, to już moje.

NaNoWriMo jest kolejnym takim miejscem; kolejną przygodą. Dobrze być NaNowcą, mieć notatniczek (nawet, jeśli go nie używasz) i pisać, czując na karku oddech listopada.

NaNoWriMo, lekcja druga: Pisarstwo nie jest po to, aby uwielbiały cię miliony. Jest drogą życia, jak karate-do.

Po ukończeniu pierwszej wersji Domu Wschodzącego Słońca w oczekiwaniu na odpowiedzi z wydawnictw czekałam w napięciu, czasem łkałam wieczorami, nieraz wpadałam w furię. Raz, przy okazji kolejnych poprawek rzuciłam o ziemię całym wydrukiem, używając słów niewybrednych i kończąc z pisaniem - po raz, nie wiem, milionowy…

Książkę przyjęto mi warunkowo. Weźmiemy, pod warunkiem, że dodasz jeszcze jeden rozdział-opowiadanie i zastosujesz się do rad redaktora zewnętrznego. Rady były ogólne, warunki trudne do spełnienia, czasu bardzo mało… Przez następne dwa miesiące pracowałam jak głupia. Nie mogłam już tracić czasu na bieganie w kółko i agresję wyładowywaną na przedmiotach martwych.

NaNoWriMo, lekcja trzecia: Każdy tekst jest lepszy, niż ten nienapisany. A na egzystencjalne rozterki nie ma jak deadline.

Jest moc w listopadowym pisaniu. Okazuje się nagle, że ciągłe skupienie na tekście czyni cuda. Że można przenosić góry. Kipiące emocje wtłaczać między kartki, zamiast niszczyć meble. Rośnie poczucie kompetencji, wracają proporcje i dystans do spraw nieważnych, takich jak ambicje, polityka oraz piętrzące się sterty prania.

A zatem - listopad. Będą ofiary. Na przykład spodek upuszczony na ziemię z niewyspania. Brudne włosy i nieuprasowane bluzki (jak to dobrze pracować w instytucie, gdzie nie istnieje dress code). Mąż zadręczany nowymi fragmentami tekstu, których lepiej na tym etapie za bardzo nie krytykować. Albo, jak kiedyś, gdy kończyłam Mandalę, oparzenie drugiego stopnia, kiedy na wpół śpiąca za długo przytrzymałam rękę nad dzióbkiem czajnika.

Do zobaczenia zatem, i piszcie. Go, go, go.

Saturday 14 November 2015

How to fight terror


Many people today have expressed their helplessness against the terrorism. What can we do, as normal people with no political power, to fight it? Are we powerless against it?

I thought about it for a while. What do the terrorists stand for? They go by their name. They want to create terror.

They use one core mechanism that all human relations rely on.

Human emotions are contagious. Fear goes viral, as does pain and hatred. Sometimes, when people get heated up, you can almost feel the pressure in the air. To do something else, to feel something else, looks like betrayal.

Do you know that we are connected with everybody on Earth just by six handshakes? When something big happens in the world, either evil or good, the shock wave gets to us sooner or later.

War spread this way. Hatred does. We are primed to sense danger and react to it. This is only natural. But to a certain degree we can fight it and counteract it.

See, this blade has two ends.

Networks between people work both ways. Good spreads just like evil spreads. It seems weak, because it works quietly. It needs more deeds done. But in the end, this is what makes a civilization thrive. This what causes that we did not all kill each other yet.

So fight terrorism.

Fight evil with good.

Fight fear with laughter.

Spend time with your child. Forgive someone. Make good art. Make love. That old neighbor of yours? Help her shopping. Read a book. Donate blood. Donate to charity.

If you feel that my proposition is too Pollyanna-ish or feel-good, if you feel anger, use the anger. Go more radical.

Volunteer to charity. Subscribe for bone marrow donation. Pay for a full treatment of a rescue cat. Commit to helping financially that old neighbor of yours. Do something that is a serious financial, or personal effort to you and brings good to your community at the same time.

Shouting and protesting, even in a cause you believe in, doesn’t count. It won’t have the same effect.

This is serious, people.

This is the only way.

The only way to fight death is by living.

Monday 7 September 2015

Nie straszcie mi babci


Ja sobie przypominam, powiedziała babcia, jak gonili nas Niemcy. Po powstaniu wyganiali ciocię i babcię staruszkę, a za nimi od razu podpalali domy.
Było tych wspomnień więcej i detalicznych, bo babcia ma dobrą pamięć. Miała wtedy jakieś dwanaście lat.

Słuchałam i miałam ochotę przejść się do budynku telewizji, dać jednemu z drugim plaskacza i wrzasnąć - wy durne pały, nie straszcie mi babci.

Więc: rozumiem lęk. Jakieś dziesięć lat temu, po zderzeniu z rzeczywistością, dorobiłam się nerwicy. Pozbyłam się jej - łatwo mówić, trudno zrobić. Rozplatałam nitka po nitce, wyłuskiwałam emocje, rozpoznawałam, co w rzeczywistości wymyśliły moje stare ewolucyjnie części mózgu, żeby postraszyć racjonalną korę mózgową. I teraz dostrzegam objawy tej samej nerwicy w ludziach. To jeszcze nie jest prawdziwe zagrożenie, tylko wasze emocje; macie do nich prawo, ale warto by je opanować i zaradzić im na spokojnie.

Jesteśmy popękanym pokoleniem, ułomnym i nadmiarowym, wychowywanym w świecie rozpadającej się starej rzeczywistości i nieuformowanej nowej, przez ludzi straszonych w szkole bliskością trzeciej wojny światowej, którzy z kolei byli wychowani przez pokolenie potrzaskane wojną. Na dobrą sprawę każdy Polak nadaje się na terapię, ale większość próbuje się leczyć ze swojego popękania sama. Albo przenosi to na dzieci.

Podczytując rozmaite wypowiedzi w temacie, jak zwykle mogłam liczyć na Hosera. Ten facet jest absolutnym antywzorcem moralności, głosicielem małostkowości, kabotynem i tchórzem uciekającym przed ważnymi problemami w pierdoły takie, jak np. new age’owe naszyjniki noszone przez licealistów oraz niezgodne z oficjalną linią gusta muzyczne. Poważnie wam mówię, jeśli chcecie wiedzieć, jak być dobrym człowiekiem, posłuchajcie Hosera i zanotujcie sobie, żeby nie robić tak jak on. Twórcy naszej młodej demokracji - a przynajmniej chadeckie skrzydło - mieli nadzieję, że obecność Kościoła w ustroju państwowym złagodzi naszą transformację, przypominając nam o chrześcijańskich wartościach, miłości bliźniego, bezinteresownym altruizmie, więziach międzyludzkich itp. No i rzeczywiście, co się Hoser odezwie, to mi o tym wszystkim przypomina, tak, jak susza skłania do myślenia o deszczu.

Dobre uczynki są z zasady altruistyczne. Nie spodziewamy się niczego w zamian. Nie kalkulujemy, czy to są fajni uchodźcy, czy niefajni, czy nam się przydadzą i opłacą, i czy będą chrześcijanami. Nie jęczymy - a dlaczego my, a dlaczego ten czy ów nie pomógł. Nie płaczemy, że mamy dać nasz wdowi grosz biedniejszym od nas - ułamek budżetu na ilość ludzi zdolną się pomieścić w kilku szkołach podstawowych (bo tylu ma ich wziąć Polska). Na zdolności do bezinteresownej pomocy opiera się nasza współczesna cywilizacja i żeby się utrzymała, należy nadal tę zdolność pielęgnować. Mimo lęku.

Napisałam kilka notek temu, że się boję. Doprecyzuję: boję się wzbierającego w ludziach zła i ciemności, ale na to nic nie mogę poradzić.

Jedna znajoma publikuje co straszniejsze dokumenty o uchodźcach i pyta się dramatycznie, komu wierzyć i co jest prawdą - chociaż sama już i tak wie, że będzie wierzyć własnemu lękowi, i nie pozwala się uspokoić. Otóż żeby zrozumieć, jacy naprawdę są ci uchodźcy - biedni i wystraszeni, czy też brutalni i niebezpieczni - wyobraźcie sobie Warszawę znowu na uchodźctwie. Ziutka z Grażyną, i państwo profesorstwo, i dresików z ławeczki, i dobrych uczniów, i biurową klasę średnią przerażoną, że ich nieposzczepione dzieci zachorują na polio. Znaczy - ja wam tego nie muszę mówić, prawda? Wybuch lęku bierze się właśnie stąd, że dobrze to sobie wyobrażacie. I wiecie, który z waszych znajomych by się rozchorował, który pobiłby się z policją, a który zakasał rękawy i zabrał się do pracy, nieważne jak marnej. Kto byłby zwykłym dupkiem (bo kto bohaterem, to trudno stwierdzić na zapas - zwykle są to osoby całkiem niespodziewane). A komu obozy dla uchodźców być może nie bez powodu zaraz skojarzyłyby się z łagrem i wywołały zaraźliwą w tłumie panikę.

Jestem z popękanego pokolenia, kształtowała mnie transformacja ustrojowa, w opiece nade mną i bratem pomagała prababcia, która przeżyła dwie wojny. Miałam nerwicę, której objawy nauczyłam się rozpoznawać. Wychowanie mówi mi, że nie ma co się łudzić - będzie źle; nasz świat, ten tutaj w Europie, znowu wchodzi w cykl kryzys ekonomiczny - autorytaryzm - wojna. Nadzieja mówi, że może rozejdzie się po kościach.
Umysł racjonalny twierdzi natomiast, że tak naprawdę to nic nie wiadomo.

Wniosek z tego taki, że trzeba mocno stanąć na dwóch nogach; robić to, co można z tym, co się ma, łapać wiatr w poły kurtki i patrzeć w deszcz, choćby i na skraju przepaści. Nie nakręcać się, przekazując kolejne bity strachu w filmach kręconych ze scen uchodźctwa. Tu naprawdę niewiele jest do zrozumienia. To już było. Po wielokroć.

Mamy więcej do stracenia, niż nasze z trudem wybudowane, relatywnie wygodne dorosłości. Jeśli i u nas się zacznie, jeśli rzeczywiście Europa wchodzi w stare koleiny, to właśnie z tych wartości zrobi nam sprawdzian. To od nich będzie zależało przetrwanie wszystkiego, co nam drogie. Im lepiej je zachowamy, tym większa nadzieja, że pozbieramy się, posklejamy i jak wcześniej odbudujemy. Jeśli będzie ciężko, poradzimy sobie. Jeśli będziemy wciąż umieli być razem ze sobą.

Jak trzeba, to pomagajmy.
A na razie, durne pały, nie straszcie mi babci.

Tuesday 14 July 2015

Człowiek-sąsiad


Wczoraj to ja byłam człowiekiem-sąsiadem przez jakieś pół godziny, kiedy montowano mi siatkę na kota (kot do dziś jest obrażony).
Ale bywają przypadki ekstremalne.
Tak, że teges, w drodze do pracy napisała mi się piosenka punk rockowa. Gdyby ktoś chciał użyć i zaśpiewać, jak zwykle zachęcam.

Człowiek sąsiad

Budzisz mnie o szóstej rano
"Przecież nie ma ciszy nocnej"
Dźwięk wiertarki udarowej
Coraz mocniej, coraz mocniej

Człowiek sąsiad, człowiek sąsiad
Beton w głowie, złota rąsia
Napierdala w środku nocy
Znikąd rady i pomocy

Jest sobota, jest robota
Już rok trzeci jak się wierci
Wszystkie psy szczekają w bloku
Ryczą w bloku wszystkie dzieci

Człowiek sąsiad, człowiek sąsiad
Napierdala z każdej strony
Lecą tynki jak śnieżynki
Każdy lekko jest stłamszony

Pędzisz więc do autobusu
I uciekasz do roboty
Będziesz nadzorować remont
Za tych marnych parę złotych

Człowiek sąsiad, człowiek sąsiad
Znów boruje z konieczności
Aż się wreszcie cała Polska
Ugotuje ze wściekłości

Sunday 10 May 2015

Był sobie kraj


Nie jestem orłem analiz politycznych, ale wstawiłam tę krótką przypowieść po to, aby ktoś może lepiej ją ubrał w słowa.

Był sobie pewien kraj, który długo nie mógł się zdobyć na suwerenność. Wreszcie wskutek zawirowań historii udało się przeprowadzić rewolucję, i to tak bezkrwawą i relatywnie bezproblemową, że myśliciele nazywali ją pluszową rewolucją (*). Kraj odzyskał suwerenność, rewolucjoniści poobsadzali kluczowe stanowiska i zaczęli realizować swoje pomysły. W pulę pomysłów wliczała się demokracja obywatelska i okazjonalne wybory na rozmaite urzędy.

Ponieważ nie mieli szczególnego pojęcia, co zrobić, jak już ta cała rewolucja będzie zrobiona, czasem się kłócili, a czasem mylili. Wskutek tego czasami w wyborach wygrywali kontrrewolucjoniści, oczywiście ci mniej zatwardziali, którym tak naprawdę pluszowa rewolucja bardzo się spodobała i dołączyli do realizowania pomysłów, żeby wrzucić parę swoich (oraz dostać sławę, chwałę i pieniądze). Z czasem dołączyli ci, którzy rewolucjonistom nosili teczki, a teraz bardzo chcieli mieć swoje pięć minut. Poza tą grupą mało kto znał jakichkolwiek przywódców, więc tak to się mniej więcej obracało.

Tak minęło pięć lat, dziesięć, dwadzieścia… wreszcie okazało się, że kraj dobił dwudziestej piątej rocznicy suwerenności.

I okazało się, że powoli wyłania się pewien problem.

Otóż był to najdłuższy okres suwerenności od mniej więcej trzech wieków. Precedens, którego do tej pory kraj nie zaznał. Poprzedni okres suwerenności, który często przywoływano z sentymentem i nieco na wyrost stawiano za wzór, był krótszy i nie zdążył się nawet dorobić problemów, które teraz należało rozwiązać. Na przykład już bardzo dobrze było widać dalekosiężne skutki pierwszych pomysłów po rewolucji, ale jeszcze nikt nie miał pomysłu, co zrobić z tymi negatywnymi.

Co gorsza, grupka rewolucjonistów, kontrrewolucjonistów oraz groupies obydwu stron z pamiętnych czasów postarzała się. Część z nich przeszła na emeryturę, kluczowi myśliciele poumierali. Na stanowiskach (oraz w opozycji) została już tylko niewielka ich część, ale wszyscy doskonale widzieli, że i to się najdalej za kilka lat skończy.
Powoli stawało się jasne, że nie bardzo wiadomo, kogo wybierać i co robić.

Ta opowieść nie ma zakończenia. Rozegra się ono nie w te wybory, ale za pięć, może dziesięć lat.

Nie wiemy, czy rzeczony kraj, który nie tylko odzyskał suwerenność, ale także przeżył ją na tyle długo, żeby powoli zrzucać z siebie kontekst rewolucji, znajdzie pomysł na siebie. Ma jakąś szansę. Wbrew temu, co się mówi, jest już normalnym krajem. Normalne kraje nie są utopiami, tylko mają normalne problemy i je rozwiązują.

Możliwe, że wygrają ci, którzy uważają, że najlepszym wyjściem jest zorganizowanie jakiejś drugiej rewolucji, żeby pojawili się nowi rewolucjoniści, kontrrewolucjoniści oraz groupies. I tym razem, zapowiadają, nie będzie ona pluszowa.

Nie wiem jak wy, ale ja bym wolała, żeby kraj skorzystał z historycznej szansy i wreszcie porozwijał się bezrewolucyjnie. Wyłonił nierewolucyjnych i nierewolucjonizujących przywódców - przecież nikogo nie trzeba już zrzucać. Podyskutował, jakie skutki dokonanej rewolucji się nie podobają i co by może zmienić tak, żeby było dobrze - przecież nikt nie zabrania. Zaczął wreszcie, bez zrywania ciągłości historycznej, orać swoje poletko i meblować domek. Ja wiem, że to jest mniej romantyczne, ale w sumie można spróbować.

Bo właściwie dlaczego nie?

(*)przepraszam za parafrazę - mam nadzieję, że nikogo nie uraziłam :)


Saturday 14 March 2015

Świeżo odmrożony mamut


Otworzyłam sobie katalog ze śmietnikiem zawierającym Pierwsze Miasto (trzeci tom Miasta Magów) i oglądam, i zastanawiam się, jak się wcisnąć w te stare gacie. Na razie wygląda na to, że trzysta tysięcy znaków idzie do kosza albo na surowiec wtórny, a ja opracowuję nowy plan działania. Przeraźliwie zdezaktualizował mi się początek, rzeczywistość okazała się bezlitosna i wykluła mi całe państwo ekstremistów rozpirzających dokładnie te zabytki, które jedna z bohaterek miała eksplorować. Oglądam inne pomysły sprzed kilku lat i mam wrażenie, że już mi nie odpowiadają, ale może wrażenie jest błędne i niektóre z nich ożyją na nowo. Tego akurat nigdy nie wiadomo.

Kręcę się też niespokojnie po okolicy. Mózg mam na razie całkowicie wyjałowiony, nie produkuje nic nowego, ale już coś by chętnie wchłonął, pouczył się, wrzucił na blachę nowe książki, miejsca, fakty. Pierwsze zmęczenie, znaczy się, minęło. Ale jeszcze nie wróciłam do pełni sił umysłowych. Idzie pierwsza wiosna od dłuższego czasu, kiedy nie mam niczego dużego do zrobienia - najpierw to był doktorat, później pierwszy tom Asystenta - i trochę się czuję jak przybysz z przeszłości, którego odhibernowano po tysiącleciu. A może mamut. Ale zapewniam, że nie nadaję się na gulasz.

Zredefiniować by się trzeba. Napaść na bibliotekę, wyjść ze strefy komfortu. Odgruzować wiernego ruma... rower, odkurzyć balkon z roślinkami. Znaleźć atrakcje na mieście. Coś polecacie ciekawego, dziwnego, fajnego?

Monday 9 March 2015

Czekając na bestseller



Tytuł dzisiejszej notki wyraża oczywiście moje nadzieje dotyczące świeżo ukończonej powieści w dwóch tomach, pt. „Asystent czarodziejki”. Ktoś może wziąć je serio, więc doprecyzuję, że na razie nawet nie wiem, jak będzie z drukiem. Z wydawnictwem jesteśmy po słowie, ale nic konkretnego; w tej chwili wszystko może pójść w dowolną stronę. Możecie trzymać za mnie kciuki. Od razu przepraszam, że nie jestem tak hojna wobec bet, jak zamierzałam, ale chyba niezupełnie mi wolno.

O czym w ogóle piszę?

„Asystent czarodziejki” to powieść fantastyczno-przygodowa. Główny bohater, Vincent Thorpe, prawie od ćwierć wieku pełni rolę asystenta ekscentrycznej szlachcianki-czarodziejki, Margueritte de Breville de Branche d’Ambre. Przynosi, podaje, zamiata, a także regularnie naraża życie podczas prac terenowych. Do wypełnienia kontraktu został mu niecały rok - wkrótce Vince przejdzie na wczesną emeryturę, ożeni się i zacznie prowadzić spokojny żywot domatora. A przynajmniej właśnie tego pragnie. Niestety, los ma wobec niego zupełnie inne plany…

Tyle wstępu. Trudno mi z czymkolwiek porównywać dwutomową knigę, nad którą spędziłam dwa lata. Jeszcze nie nabrałam dystansu. Jest to takie fantasy, spod którego wychodzi s-f, jeśli się trochę poskrobie. Istnieją dwa równoległe światy, z czego jeden ma kulturę lekko stylizowaną na koniec XIX wieku w wiktoriańskiej Anglii, a drugi - na przełom średniowiecza i renesansu we Francji. Są królowie, księżniczki, baronowie i kawalerowie, są smoki i wyższa matematyka jako podstawa magii. Są czarodzieje, którzy zachowują się jak naukowcy oraz czarna magia, która w niektórych aspektach przypomina radioaktywność. Wykorzystałam rekwizyty znane z fantasy, tyle że po swojemu. Jest rozrywkowo, ale starałam się nie obrażać intelektu czytelnika.

Krótko mówiąc, napisałam sobie książkę, jaką bardzo chciałam przeczytać, ale jakoś nigdzie nie mogłam znaleźć.

Jeżeli książka zostanie przyjęta, zacznę ogarniać kwestie promocyjne. Przydałoby się, na przykład, opracować jakiś imydż, co przyprawia mnie o ból głowy od samego myślenia, bo nie mam wielkiej wprawy w robieniu wrażenia, jestem raczej spokojną jednostką o naturze laboratoryjno-biblioteczno-leśnej, pokroju nerd, w porywach do geeka. Do tej pory mogę się dzielić refleksjami na blogu. Może nieco częściej niż dotychczas. Książka, bądź co bądź, ukończona.

(co mi przypomina, że muszę przejrzeć Mandalę, wyciąć z niej kawałki przyprawiające o zakłopotanie i też puścić dalej).

Sunday 18 January 2015

Goro Miyazaki, an artist in his own right


This will be a short one.

Yesterday I have watched the first episode of "Ronja the Robbersdaughter" and it is awesome.

The 3d animation takes a bit of getting used to, but once you're there, everything else is just perfect. The adaptation is very faithful, and the characters and locations are very close to what I imagined (with the correction that I have imagined a world much more realistic and dirty than it's feasible in a TV anime). The production, for a TV series, is very high quality, especially the emotions expressed by the characters.

So far, Goro Miyazaki has recieved a lot of criticism. People expected him to be Hayao II, who he obviously can't be, since he's another person entirely. But he can be great in his own right. See, Hayao is a fairy tale maker, a person of huge, unbound, whimsical imagination. Goro is a realist - which I suspected since the Earthsea, where the whimsical and metaphorical was botched, while the realistic elements held ground. Should he continue in that direction, making anime that is heavier, more solid, grounded and as gritty as warm (the harpies hold promise that gritty is where Goro does his best), he will make great art. Also, very distinct from his father's unforgettable movies.

Now, "Ronja" is definitely a series to watch and I will see if the next episodes hold up to the promise of the first one (according to others who watched, they do - the awesomeness continues, and the darker parts of the story are dark indeed). Spread this and get to Goro so he knows that he's doing great work and he doesn't have to step into his father's shoes. It' just an opinion of a small lady in Poland, but as an author I know that sometimes that one reader's opinion is what we need.

Friday 9 January 2015

Fear of the dark


Zauważyliście zapewne, że z rzadka zabieram głos w sprawach poważnych. Zwykle, kiedy Internet zaczyna kipieć, a na okładkach gazet pojawiają się nagłówki od których marznie się od środka, słowa więzną mi w gardle. Czuję, że cokolwiek powiem, będzie małe, głupie i nieważne.

Drażnią mnie wtedy wypowiedzi, zwłaszcza znajomych - ten czy ów ledwo od ziemi odrósł, a tu już sadzi się na autorytet. Później doznaję refleksji, że w gruncie rzeczy nie jesteśmy już takimi smarkaczami. Nawet u władzy dokonuje się przecież wymiana pokoleń; smarki młodsze ode mnie zostają burmistrzami.

Świat zmienił się bardzo, kiedy byłam małym szczylem i nie zdawałam sobie do końca sprawy z tego, co się dzieje. W sklepach pojawiły się chipsy i cola, a w ludziach przeplatał się lęk z nadzieją. Mam wrażenie, i mam nadzieję, że błędne, że teraz świat zmienia się znowu, na odrobinę straszniejszy i bardziej agresywny, a terroryści w Paryżu to tylko jeden z objawów. Skłonna jestem złożyć takie myślenie na karb nałogowego czarnowidzenia. Bywam ekspertem w martwieniu się na zapas, a złe rzeczy dzieją się wszędzie, na całym świecie, nie od dziś.

Nie sądzę, abym kiedyś wyjaśniała, dlaczego piszę książki przygodowe, i to w dodatku (bywa) z humorystycznym zacięciem. Otóż zdaję sobie sprawę z tego, że świat jest w gruncie rzeczy mroczny i niebezpieczny, a życie trudne, nawet jeśli mamy szczęście mieszkać w miejscu, gdzie (nadal) nie boimy się wyjść do spożywczaka. Czytanie lekkiej literatury to przynajmniej eskapizm, ale może stać się czymś więcej. Nie chodzi tutaj o chwilową przyjemność, bo w naszej kulturze przyjemność można sobie zapewnić rozlicznymi środkami. Poza tym wrażenia są ulotne, szybko mijają. Nie próbuję też przekazywać przepisów na Polskę, jak to się często dzieje w naszej literaturze, bo kucharka ze mnie kiepska i mogłabym przesolić...

Lekkie powieści zapewniają pożywkę dla wyobraźni. Namysł, refleksja, współodczuwanie z bohaterami, dowcip, dramat, nadzieja. Wyobraźnia chroni przed złem na tyle różnych sposobów, że można by o tym napisać osobny esej. Po drugie, są rzeczy, które powinny zostać nazwane, wyrażone i wykrzyczane - a może ujęte w bezpieczną konwencję. Wtedy właśnie stają się odrobinę bardziej znośne.

I darujmy sobie, nie robię tego altruistycznie i nie mam w sobie tyle ego, aby uważać, że ratuję świat. Pierwszym czytelnikiem jestem przecież ja sama.

Powieść to jeden ze sposobów walki z mrokiem. Ale są przecież inne metody. Inne poletka ludzkiej twórczości. Należy do nich satyra.

Parę zdań więcej i zaplączę się tak, że nie wybrnę do Wielkanocy, stwierdzę więc tylko, że kiedy piszę „Je suis Charlie” nie odczuwam tego jako pusty slogan.

I bardzo boję się ciemności.

Monday 5 January 2015

Coś od kuchni, czyli autorskie boje z etnicznością


Odbijająca się tu i ówdzie czkawka newsa o czarnym Bondzie sprowokowała mnie do zastanowienia się nad własnymi bohaterami oraz etnicznością tychże. O ile z bohaterem hollywoodzkim jest zasadniczo prosto, o tyle postać literacka jest zwykle stworzona z całym dobrodziejstwem inwentarza i pochodzenie etniczne jest jej integralną częścią tak samo, jak manieryzmy, kompleksy i ogólnie charakter. Nie da się bohatera tak po prostu przemalować - to by było tanie. No ale czasem twoją książkę kupuje Hollywood, zaczynają obstawiać aktorów i powstają zasadnicze kłopoty związane z odtwarzaniem postaci fikcyjnych oraz przyrodzonymi właściwościami branży filmowej.

Niebiałe postacie, tak z definicji, mam. W Farewellu, chociaż akcja dzieje się w zmitologizowanej Ameryce, pojawia się stosunkowo niewielu czarnoskórych, bo byłam młoda, mało światowa i cała obsada powstała w czasach, kiedy jedynym znajomym mi Afrykaninem był imprezujący kolega ze studiów, stypendysta z Nigerii. Jako że znajdowałam się w grupie nieimprezujących, zapoznać się nie zdołałam, zamieniłam z nim tylko dwa zdania, kiedy gratulował mi nieprzejednanej postawy w kwestii niepicia alkoholu (jeśli się mnie zna - zero heroizmu...).

Dalsze doświadczenia ze spotykaniem osób innych narodowości, o zróżnicowanych pochodzeniach etnicznych, wykazały, że każdego biologa charakteryzuje chęć spożywania darmowego jedzenia oraz kawy/herbaty, umiejętność robienia prezentacji w Power Poincie i skłonność do zasypiania na wykładach, więc w sumie luz. No ale wypadałoby, że jak się tworzy postać, trzeba jej wrzucić trochę historii zależnej od pochodzenia. Ja oglądałam w dzieciństwie Reksia, a co ten student z Nigerii - dla autora istotna sprawa do rozważenia.

Z innych jest oczywiście pół-Japończyk Lloyd Dark, stworzony z założeniem, że ma powielać wszystkie możliwe klisze badassa z kataną i zobaczymy, czy może przy tym być postacią pełnokrwistą, nawet wyszło. Jest też Raheem, który nie wiadomo jakiej jest rasy, ale nie białej, bo w jego czasach jeszcze nie istniała oraz Sylvia Ryan, która jest stuprocentowo kalifornijską Amerykanką kenijskiego pochodzenia (amerykański uśmiech na pół twarzy, kółeczka z mlekiem na śniadanie i ciało zahartowane codziennym joggingiem) ale obydwie te postacie pojawiają się dopiero w tomach 2 i 3, z czego drugi jest nieopublikowany, a trzeci niedokończony.

No i tak mi wyszło, jak przeglądałam historie postaci i tak dalej, że aktora krwi mieszanej można by obsadzić w roli Eunice. Namalowała mi się kiedyś niedostatecznie rozcieńczonym tuszem i wyglądała tak całkiem nieźle. Kanonicznie, pod tą całą czerwoną farbą, ma włosy buroblond, ale - bądźmy szczerzy - kto o tym pamięta. Jako chyba jedyna z całego zestawu postaci jest zwykłą Amerykanką z klasy, że tak powiem, chłoporobotniczej, o nieokreślonej etniczności. Więc, drodzy hollywoodzcy reżyserzy, jakbyście chcieli filmować Miasto Magów, to możecie obsadzać takich Kreoli, którym bógwico siedzi w genach. O ile się zgodzą ostrzyc na krótko i ufarbować na rudo.

Nie będzie już tak łatwo z Gabrielem (który sporą część wizerunku opiera na tym, że wygląda na blond efeba) oraz Timothym, który jest pełnokrwistym Redneckiem z Teksasu i sprowadzałam z tego powodu książkę o wielkiej suszy w Teksasie napisaną przez rodowitego Teksańczyka. To wcale nie jest tak, że jest mi go łatwiej opisać, niż hipotetycznego Nigeryjczyka.

Z „Asystentem czarodziejki” sprawa przedstawia się w wielu aspektach inaczej.

Przede wszystkim nie mamy do czynienia ze zmitologizowaną Ameryką, tylko fikcyjnym światem, a nawet dwoma - Arborią i Bretanią. Świat ten jest wieloetniczny. I chodzi o rasy i odmiany ludzkie, bo krasnoludów i elfów nie dowieźli. Otóż calutka populacja owego świata wywodzi się od ziemskich kolonistów. Wszystko to się nie wymieszało dlatego, że grup kolonistów było kilka i w czasach daleko przed akcją powieści starały się założyć osobne państwa. W obrębie federacji Arborii mamy więc np. południową Dolorię, którą można z grubsza porównać z Bliskim Wschodem, autonomię Kebra Negast (można zgadnąć że chodzi o państwa afrykańskie), anglopochodny Avalon itp. Z ważniejszych postaci czarnoskóry jest Arcymag Weyland. Gdzieś w trzecim planie pojawiają się inni. Niestety główny cast powstał, zanim wyklarowała mi się wizja świata, więc jest tam raczej biało, a jedna z głównych bohaterek otrzymała ksywkę Czarna Meg nie racji koloru skóry, ale upodobań stylistycznych.

Ale! Ale. Nie mam żadnych przeciwwskazań, aby ów hipotetyczny hollywoodzki (bardzo sławny) reżyser uczynił z Czarnej Meg rzeczywiście postać ciemnoskórą. Pod warunkiem, że nadal będzie wyglądać jak gotka z gniazdem na głowie. Ostatni mój zakup, czyli komiks Rat Queens, dowodzi, że to możliwe.

Napisałam, że w powieści występują dwa odrębne światy, czyli Arboria i Bretania. Ten drugi jest prowincją, która się oderwała od całości kontynentu i znajduje się teraz w innym wymiarze czasoprzestrzennym. Bretania jest rejonem frankofońskim i wszystko tam wygląda z grubsza jak francuski Renesans. Wszyscy się nazywają jak Francuzi (biorąc poprawkę na moje poczucie humoru, to znaczy uważam, że kawaler Burak, kapitan Świstak i diakon Ogórek brzmią bardzo dobrze po francusku), z wyjątkiem kilku zaplątanych, którzy mają niemiecko- lub anglojęzyczne nazwiska.

I tutaj mam pewien kłopot, bo my (tzn. polscy - oraz czescy! ^_^ odbiorcy, chciałabym mieć innych) widzimy Europejczyków, a i bohaterowie nie zwrócą uwagi na sytuację, która wydaje im się naturalna. Otóż to nie jest prawdziwy francuski Renesans. Mamy do czynienia z potomkami kolonistów francuskojęzycznych Ziemian. Co prawda ciemny blondyn, taki jak Vince, nie należy do rzadkości, ale w ogóle Bretańczycy występują we wszystkich barwach, najczęściej pośrednich i wymieszanych. Cały czas zastanawiam się, czy to podkreślać i gdzie o tym wspominać. Będę nad tym myśleć przy poprawkach - trzeba w końcu nakreślić pewien klimat, i to dostatecznie subtelnie.

Za to znacznie łatwiejszą pracę ma reżyser hollywoodzki, co bardzo mnie cieszy. Czekam już tylko na wykup praw do filmu i będę bogata! Znaczy. Zaraz. Najpierw muszę to jeszcze dokończyć i wydać…