Sunday 18 January 2015

Goro Miyazaki, an artist in his own right


This will be a short one.

Yesterday I have watched the first episode of "Ronja the Robbersdaughter" and it is awesome.

The 3d animation takes a bit of getting used to, but once you're there, everything else is just perfect. The adaptation is very faithful, and the characters and locations are very close to what I imagined (with the correction that I have imagined a world much more realistic and dirty than it's feasible in a TV anime). The production, for a TV series, is very high quality, especially the emotions expressed by the characters.

So far, Goro Miyazaki has recieved a lot of criticism. People expected him to be Hayao II, who he obviously can't be, since he's another person entirely. But he can be great in his own right. See, Hayao is a fairy tale maker, a person of huge, unbound, whimsical imagination. Goro is a realist - which I suspected since the Earthsea, where the whimsical and metaphorical was botched, while the realistic elements held ground. Should he continue in that direction, making anime that is heavier, more solid, grounded and as gritty as warm (the harpies hold promise that gritty is where Goro does his best), he will make great art. Also, very distinct from his father's unforgettable movies.

Now, "Ronja" is definitely a series to watch and I will see if the next episodes hold up to the promise of the first one (according to others who watched, they do - the awesomeness continues, and the darker parts of the story are dark indeed). Spread this and get to Goro so he knows that he's doing great work and he doesn't have to step into his father's shoes. It' just an opinion of a small lady in Poland, but as an author I know that sometimes that one reader's opinion is what we need.

Friday 9 January 2015

Fear of the dark


Zauważyliście zapewne, że z rzadka zabieram głos w sprawach poważnych. Zwykle, kiedy Internet zaczyna kipieć, a na okładkach gazet pojawiają się nagłówki od których marznie się od środka, słowa więzną mi w gardle. Czuję, że cokolwiek powiem, będzie małe, głupie i nieważne.

Drażnią mnie wtedy wypowiedzi, zwłaszcza znajomych - ten czy ów ledwo od ziemi odrósł, a tu już sadzi się na autorytet. Później doznaję refleksji, że w gruncie rzeczy nie jesteśmy już takimi smarkaczami. Nawet u władzy dokonuje się przecież wymiana pokoleń; smarki młodsze ode mnie zostają burmistrzami.

Świat zmienił się bardzo, kiedy byłam małym szczylem i nie zdawałam sobie do końca sprawy z tego, co się dzieje. W sklepach pojawiły się chipsy i cola, a w ludziach przeplatał się lęk z nadzieją. Mam wrażenie, i mam nadzieję, że błędne, że teraz świat zmienia się znowu, na odrobinę straszniejszy i bardziej agresywny, a terroryści w Paryżu to tylko jeden z objawów. Skłonna jestem złożyć takie myślenie na karb nałogowego czarnowidzenia. Bywam ekspertem w martwieniu się na zapas, a złe rzeczy dzieją się wszędzie, na całym świecie, nie od dziś.

Nie sądzę, abym kiedyś wyjaśniała, dlaczego piszę książki przygodowe, i to w dodatku (bywa) z humorystycznym zacięciem. Otóż zdaję sobie sprawę z tego, że świat jest w gruncie rzeczy mroczny i niebezpieczny, a życie trudne, nawet jeśli mamy szczęście mieszkać w miejscu, gdzie (nadal) nie boimy się wyjść do spożywczaka. Czytanie lekkiej literatury to przynajmniej eskapizm, ale może stać się czymś więcej. Nie chodzi tutaj o chwilową przyjemność, bo w naszej kulturze przyjemność można sobie zapewnić rozlicznymi środkami. Poza tym wrażenia są ulotne, szybko mijają. Nie próbuję też przekazywać przepisów na Polskę, jak to się często dzieje w naszej literaturze, bo kucharka ze mnie kiepska i mogłabym przesolić...

Lekkie powieści zapewniają pożywkę dla wyobraźni. Namysł, refleksja, współodczuwanie z bohaterami, dowcip, dramat, nadzieja. Wyobraźnia chroni przed złem na tyle różnych sposobów, że można by o tym napisać osobny esej. Po drugie, są rzeczy, które powinny zostać nazwane, wyrażone i wykrzyczane - a może ujęte w bezpieczną konwencję. Wtedy właśnie stają się odrobinę bardziej znośne.

I darujmy sobie, nie robię tego altruistycznie i nie mam w sobie tyle ego, aby uważać, że ratuję świat. Pierwszym czytelnikiem jestem przecież ja sama.

Powieść to jeden ze sposobów walki z mrokiem. Ale są przecież inne metody. Inne poletka ludzkiej twórczości. Należy do nich satyra.

Parę zdań więcej i zaplączę się tak, że nie wybrnę do Wielkanocy, stwierdzę więc tylko, że kiedy piszę „Je suis Charlie” nie odczuwam tego jako pusty slogan.

I bardzo boję się ciemności.

Monday 5 January 2015

Coś od kuchni, czyli autorskie boje z etnicznością


Odbijająca się tu i ówdzie czkawka newsa o czarnym Bondzie sprowokowała mnie do zastanowienia się nad własnymi bohaterami oraz etnicznością tychże. O ile z bohaterem hollywoodzkim jest zasadniczo prosto, o tyle postać literacka jest zwykle stworzona z całym dobrodziejstwem inwentarza i pochodzenie etniczne jest jej integralną częścią tak samo, jak manieryzmy, kompleksy i ogólnie charakter. Nie da się bohatera tak po prostu przemalować - to by było tanie. No ale czasem twoją książkę kupuje Hollywood, zaczynają obstawiać aktorów i powstają zasadnicze kłopoty związane z odtwarzaniem postaci fikcyjnych oraz przyrodzonymi właściwościami branży filmowej.

Niebiałe postacie, tak z definicji, mam. W Farewellu, chociaż akcja dzieje się w zmitologizowanej Ameryce, pojawia się stosunkowo niewielu czarnoskórych, bo byłam młoda, mało światowa i cała obsada powstała w czasach, kiedy jedynym znajomym mi Afrykaninem był imprezujący kolega ze studiów, stypendysta z Nigerii. Jako że znajdowałam się w grupie nieimprezujących, zapoznać się nie zdołałam, zamieniłam z nim tylko dwa zdania, kiedy gratulował mi nieprzejednanej postawy w kwestii niepicia alkoholu (jeśli się mnie zna - zero heroizmu...).

Dalsze doświadczenia ze spotykaniem osób innych narodowości, o zróżnicowanych pochodzeniach etnicznych, wykazały, że każdego biologa charakteryzuje chęć spożywania darmowego jedzenia oraz kawy/herbaty, umiejętność robienia prezentacji w Power Poincie i skłonność do zasypiania na wykładach, więc w sumie luz. No ale wypadałoby, że jak się tworzy postać, trzeba jej wrzucić trochę historii zależnej od pochodzenia. Ja oglądałam w dzieciństwie Reksia, a co ten student z Nigerii - dla autora istotna sprawa do rozważenia.

Z innych jest oczywiście pół-Japończyk Lloyd Dark, stworzony z założeniem, że ma powielać wszystkie możliwe klisze badassa z kataną i zobaczymy, czy może przy tym być postacią pełnokrwistą, nawet wyszło. Jest też Raheem, który nie wiadomo jakiej jest rasy, ale nie białej, bo w jego czasach jeszcze nie istniała oraz Sylvia Ryan, która jest stuprocentowo kalifornijską Amerykanką kenijskiego pochodzenia (amerykański uśmiech na pół twarzy, kółeczka z mlekiem na śniadanie i ciało zahartowane codziennym joggingiem) ale obydwie te postacie pojawiają się dopiero w tomach 2 i 3, z czego drugi jest nieopublikowany, a trzeci niedokończony.

No i tak mi wyszło, jak przeglądałam historie postaci i tak dalej, że aktora krwi mieszanej można by obsadzić w roli Eunice. Namalowała mi się kiedyś niedostatecznie rozcieńczonym tuszem i wyglądała tak całkiem nieźle. Kanonicznie, pod tą całą czerwoną farbą, ma włosy buroblond, ale - bądźmy szczerzy - kto o tym pamięta. Jako chyba jedyna z całego zestawu postaci jest zwykłą Amerykanką z klasy, że tak powiem, chłoporobotniczej, o nieokreślonej etniczności. Więc, drodzy hollywoodzcy reżyserzy, jakbyście chcieli filmować Miasto Magów, to możecie obsadzać takich Kreoli, którym bógwico siedzi w genach. O ile się zgodzą ostrzyc na krótko i ufarbować na rudo.

Nie będzie już tak łatwo z Gabrielem (który sporą część wizerunku opiera na tym, że wygląda na blond efeba) oraz Timothym, który jest pełnokrwistym Redneckiem z Teksasu i sprowadzałam z tego powodu książkę o wielkiej suszy w Teksasie napisaną przez rodowitego Teksańczyka. To wcale nie jest tak, że jest mi go łatwiej opisać, niż hipotetycznego Nigeryjczyka.

Z „Asystentem czarodziejki” sprawa przedstawia się w wielu aspektach inaczej.

Przede wszystkim nie mamy do czynienia ze zmitologizowaną Ameryką, tylko fikcyjnym światem, a nawet dwoma - Arborią i Bretanią. Świat ten jest wieloetniczny. I chodzi o rasy i odmiany ludzkie, bo krasnoludów i elfów nie dowieźli. Otóż calutka populacja owego świata wywodzi się od ziemskich kolonistów. Wszystko to się nie wymieszało dlatego, że grup kolonistów było kilka i w czasach daleko przed akcją powieści starały się założyć osobne państwa. W obrębie federacji Arborii mamy więc np. południową Dolorię, którą można z grubsza porównać z Bliskim Wschodem, autonomię Kebra Negast (można zgadnąć że chodzi o państwa afrykańskie), anglopochodny Avalon itp. Z ważniejszych postaci czarnoskóry jest Arcymag Weyland. Gdzieś w trzecim planie pojawiają się inni. Niestety główny cast powstał, zanim wyklarowała mi się wizja świata, więc jest tam raczej biało, a jedna z głównych bohaterek otrzymała ksywkę Czarna Meg nie racji koloru skóry, ale upodobań stylistycznych.

Ale! Ale. Nie mam żadnych przeciwwskazań, aby ów hipotetyczny hollywoodzki (bardzo sławny) reżyser uczynił z Czarnej Meg rzeczywiście postać ciemnoskórą. Pod warunkiem, że nadal będzie wyglądać jak gotka z gniazdem na głowie. Ostatni mój zakup, czyli komiks Rat Queens, dowodzi, że to możliwe.

Napisałam, że w powieści występują dwa odrębne światy, czyli Arboria i Bretania. Ten drugi jest prowincją, która się oderwała od całości kontynentu i znajduje się teraz w innym wymiarze czasoprzestrzennym. Bretania jest rejonem frankofońskim i wszystko tam wygląda z grubsza jak francuski Renesans. Wszyscy się nazywają jak Francuzi (biorąc poprawkę na moje poczucie humoru, to znaczy uważam, że kawaler Burak, kapitan Świstak i diakon Ogórek brzmią bardzo dobrze po francusku), z wyjątkiem kilku zaplątanych, którzy mają niemiecko- lub anglojęzyczne nazwiska.

I tutaj mam pewien kłopot, bo my (tzn. polscy - oraz czescy! ^_^ odbiorcy, chciałabym mieć innych) widzimy Europejczyków, a i bohaterowie nie zwrócą uwagi na sytuację, która wydaje im się naturalna. Otóż to nie jest prawdziwy francuski Renesans. Mamy do czynienia z potomkami kolonistów francuskojęzycznych Ziemian. Co prawda ciemny blondyn, taki jak Vince, nie należy do rzadkości, ale w ogóle Bretańczycy występują we wszystkich barwach, najczęściej pośrednich i wymieszanych. Cały czas zastanawiam się, czy to podkreślać i gdzie o tym wspominać. Będę nad tym myśleć przy poprawkach - trzeba w końcu nakreślić pewien klimat, i to dostatecznie subtelnie.

Za to znacznie łatwiejszą pracę ma reżyser hollywoodzki, co bardzo mnie cieszy. Czekam już tylko na wykup praw do filmu i będę bogata! Znaczy. Zaraz. Najpierw muszę to jeszcze dokończyć i wydać…