Sunday 10 May 2015

Był sobie kraj


Nie jestem orłem analiz politycznych, ale wstawiłam tę krótką przypowieść po to, aby ktoś może lepiej ją ubrał w słowa.

Był sobie pewien kraj, który długo nie mógł się zdobyć na suwerenność. Wreszcie wskutek zawirowań historii udało się przeprowadzić rewolucję, i to tak bezkrwawą i relatywnie bezproblemową, że myśliciele nazywali ją pluszową rewolucją (*). Kraj odzyskał suwerenność, rewolucjoniści poobsadzali kluczowe stanowiska i zaczęli realizować swoje pomysły. W pulę pomysłów wliczała się demokracja obywatelska i okazjonalne wybory na rozmaite urzędy.

Ponieważ nie mieli szczególnego pojęcia, co zrobić, jak już ta cała rewolucja będzie zrobiona, czasem się kłócili, a czasem mylili. Wskutek tego czasami w wyborach wygrywali kontrrewolucjoniści, oczywiście ci mniej zatwardziali, którym tak naprawdę pluszowa rewolucja bardzo się spodobała i dołączyli do realizowania pomysłów, żeby wrzucić parę swoich (oraz dostać sławę, chwałę i pieniądze). Z czasem dołączyli ci, którzy rewolucjonistom nosili teczki, a teraz bardzo chcieli mieć swoje pięć minut. Poza tą grupą mało kto znał jakichkolwiek przywódców, więc tak to się mniej więcej obracało.

Tak minęło pięć lat, dziesięć, dwadzieścia… wreszcie okazało się, że kraj dobił dwudziestej piątej rocznicy suwerenności.

I okazało się, że powoli wyłania się pewien problem.

Otóż był to najdłuższy okres suwerenności od mniej więcej trzech wieków. Precedens, którego do tej pory kraj nie zaznał. Poprzedni okres suwerenności, który często przywoływano z sentymentem i nieco na wyrost stawiano za wzór, był krótszy i nie zdążył się nawet dorobić problemów, które teraz należało rozwiązać. Na przykład już bardzo dobrze było widać dalekosiężne skutki pierwszych pomysłów po rewolucji, ale jeszcze nikt nie miał pomysłu, co zrobić z tymi negatywnymi.

Co gorsza, grupka rewolucjonistów, kontrrewolucjonistów oraz groupies obydwu stron z pamiętnych czasów postarzała się. Część z nich przeszła na emeryturę, kluczowi myśliciele poumierali. Na stanowiskach (oraz w opozycji) została już tylko niewielka ich część, ale wszyscy doskonale widzieli, że i to się najdalej za kilka lat skończy.
Powoli stawało się jasne, że nie bardzo wiadomo, kogo wybierać i co robić.

Ta opowieść nie ma zakończenia. Rozegra się ono nie w te wybory, ale za pięć, może dziesięć lat.

Nie wiemy, czy rzeczony kraj, który nie tylko odzyskał suwerenność, ale także przeżył ją na tyle długo, żeby powoli zrzucać z siebie kontekst rewolucji, znajdzie pomysł na siebie. Ma jakąś szansę. Wbrew temu, co się mówi, jest już normalnym krajem. Normalne kraje nie są utopiami, tylko mają normalne problemy i je rozwiązują.

Możliwe, że wygrają ci, którzy uważają, że najlepszym wyjściem jest zorganizowanie jakiejś drugiej rewolucji, żeby pojawili się nowi rewolucjoniści, kontrrewolucjoniści oraz groupies. I tym razem, zapowiadają, nie będzie ona pluszowa.

Nie wiem jak wy, ale ja bym wolała, żeby kraj skorzystał z historycznej szansy i wreszcie porozwijał się bezrewolucyjnie. Wyłonił nierewolucyjnych i nierewolucjonizujących przywódców - przecież nikogo nie trzeba już zrzucać. Podyskutował, jakie skutki dokonanej rewolucji się nie podobają i co by może zmienić tak, żeby było dobrze - przecież nikt nie zabrania. Zaczął wreszcie, bez zrywania ciągłości historycznej, orać swoje poletko i meblować domek. Ja wiem, że to jest mniej romantyczne, ale w sumie można spróbować.

Bo właściwie dlaczego nie?

(*)przepraszam za parafrazę - mam nadzieję, że nikogo nie uraziłam :)