Wednesday, 10 August 2016

Żółta sznurówka


W czwartej klasie szkoły podstawowej wygrałam bieg klasowy, ale nikt tego nie zauważył.

Jako dziecko byłam ofermą, a przynajmniej taką zdobyłam opinię w klasach pierwszych i długo nie mogłam się jej pozbyć. Jestem wzrostu wyrośniętego hobbita, mam astygmatyzm i krzyżową lateralizację, zaczęłam nosić okulary dopiero po szóstej klasie, chociaż potrzebowałam ich już wcześniej (moja wada wzroku jest nieduża, ale mam problemy z oceną odległości). Chociaż teraz utrzymuję stosunkowo niezłą formę, szkolny WF był dla mnie źródłem stresu i udręki, a rodzice wychodzili z założenia, że skoro jestem zdrowa, to przecież nie będą mi załatwiać zwolnienia na lewo.

Nieuchronnie, z pewną regularnością, nadciągała zatem lekcja wuefu, a na niej:

- gry z piłką, z którą zderzałam się głównie niechcący, czyli siatkówka i koszykówka, gdzie byłam niechcianym dodatkiem sadzanym przez koleżanki na ławce, albo zbijak, który jest kapitalną okazją do podręczenia kujona

- lekkoatletyka - biegi na 60m i skoki w dal, w których zawsze byłam jakaś ostatnia i spinałam się do wysiłku usiłując nie widzieć podśmiewających się koleżanek

W rzeczywistości jak na mój wzrost i mało imponujące gabaryty byłam sprawnym dzieckiem. Jeśli dostałam wrotki, łyżwy, później narty, a nawet rakietkę pingpongową - radziłam sobie z tym wszystkim całkiem nieźle. Dziś pewnie wysłano by mnie na jakieś ćwiczenia dla dzieci z krzyżową lateralizacją, wcześniej dobrano okulary prawidłowo korygujące moją wadę i opinia ofermy nigdy by nie zaistniała.
Ale w latach osiemdziesiątych i na początku dzikich ninetiesów nikt się tym nie przejmował. Może dodam, bo nie wszyscy wiedzą, że w PRLu "nie było" astygmatyzmu, a z krzyżową lateralizacją radzono sobie... zalecając przestawienie mańkuta na prawą rękę (mama się na zalecenia wypięła i słusznie). Jak wiadomo, były to wspaniałe lata dzieci patologicznych wychowywanych na trzepaku, które się dzięki temu znakomicie hartowały… czyli Darwin w akcji. Jeśli byłaś ciamajdą, to zostawałaś ciamajdą i kropka.

Mieszkałam na Natolinie, nasza szkoła znajdowała się niedaleko Lasu Kabackiego i w czwartej klasie, czyli kiedy miałam 10 lat, wuefiści wymyślili nowe narzędzie tortur: biegi klasowe. Wyznaczono trasę - o ile pamiętam, dwa kilometry. Uczniowie zostali oznakowani w zależności od klasy. U nas to była fosforescencyjna żółta sznurówka do zawiązania na nadgarstku.
I puszczono nas w las.

Silniejsze dziewczyny pomknęły przodem, tuż obok chłopaki - to jeszcze ten wiek, kiedy wzrost i siła dziewcząt i chłopców nie różnią się za bardzo. Usiłowałam dotrzymać kroku, ale bezskutecznie, i chyba popełniłam też błąd startując za szybko, bo wkrótce zostałam z tyłu. Truchtałam tak jakiś czas, aż dostrzegłam, że ktoś jeszcze biegnie za mną i nie może nadążyć - moja koleżanka z ławki.

Nie pamiętam, czy było jej Asia czy Kasia, w każdym razie też była drobną blondyneczką i chyba nie miała takich rodziców, jak moi, którzy kupowali mi te łyżwy i wrotki. Wyraźnie nie nadążała, przystawała zamiast biec i była bardzo bliska tego, żeby zostać. Zwolniłam trochę, z powodów częściowo altruistycznych - przecież jej tak nie zostawię - i egoistycznych - przecież nie będę galopować sama przez las, no i zawsze można trochę wolniej. I zachęcałam przez całą trasę, żeby biegła, albo chociaż szła ze mną.
Dotarłyśmy do mety razem. Klasa patrzyła na nas nieco pogardliwie, przecież wszyscy przybiegli wcześniej. Chłopcy trochę się podśmiewali.

A potem nauczyciele oznajmili, że nasza klasa wygrała bieg.

Otóż, co się okazało - bieg uznawano za zakończony, gdy do mety dotarła cała klasa. I wszyscy mieli swoich maruderów, i tylko my się zmobilizowałyśmy. Moi koledzy chyba nigdy tego do końca nie zrozumieli, ale to my wygrałyśmy ten bieg. A nie oni.

Grupa jest tylko tak silna, jak jej najsłabszy uczestnik. W sporcie zawodowym tę maksymę stosuje się optymalizując drużyny i pozbywając się najsłabszych. W życiu, w rodzinie, w kraju już tak zrobić nie wolno. Ponadto ten najsłabszy w jednej dziedzinie może być znakomity w innej. Nie jestem materiałem na zawodowego sportowca, ale nieźle się sprawdzam w pracy umysłowej. Nie jestem asem relacji społecznych, ale mam przyjaciół, którzy mi potrafią je wyjaśnić. Ludzie się uzupełniają. A i cudza słabość może nas nauczyć, że czasem warto zwolnic.

Dobrze jest ćwiczyć i czasem przyjemnie się zmęczyć. Trzeba jednak pamiętać, że kult sprawności, tężyzny fizycznej, a nawet konkurencji - jeśli go nie wspieramy etyką - może się łatwo przerodzić w pogardę dla słabszych, a ta z kolei jest nieodzownym składnikiem odradzającego się faszyzmu.

I są takie sytuacje, że to ten słaby może dla nas wygrać kluczowy bieg.

Żółtą sznurówkę zachowałam. Leży gdzieś w szufladzie.

No comments:

Post a Comment