Jak się leci przez Atlantyk z dwoma kotami?
Trochę jak z
niemowlakiem, tyle, że koty są grzeczniejsze i mniej problematyczne przy zmianie
pieluszek. Na początek, oczywiście, trzeba zarezerwować dla nich miejsce za
dopłatą do biletu, jeden kot na jednego człowieka. Co prawda wnosimy ją przy kontuarze
do check-inu, ale zadzwonić trzeba jak najwcześniej, żeby mieć miejsce na
pokładzie – są limity. W bagażu, w przygotowaniu na pierwszych kilka noclegów w
AirBnB, znajdują się: dwie jednorazowe papierowe kuwety, mała torebka żwirku
silikonowego drobnego niezbrylającego (jedyny, jaki akceptuje Skierka), mała
torebka karmy suchej o smaku rybnym oraz kilka saszetek karmy mokrej, również o
smaku rybnym. Wszystko marki premium, ryba sto procent, bo jest taki haczyk
importowy: do Stanów nie wolno wwozić mięsa. Ale dotyczy to tylko produktów z
mięsa ssaczego, o rybach nie ma słowa.
Saszetki z karmą mokrą na
pokład to wersja mini, poniżej 100 ml objętości. Koty podczas podróży nie jedzą,
ale mogą być spragnione i prędzej wypiją sosik, niż wodę (aczkolwiek w
transporterach znalazły się też dwie nietłukące miski, a w kiosku na lotnisku
po przejściu przez kontrolę kupuję butelkę mineralnej niegazowanej).
Transportery są też
wyłożone podkładami chłonnymi – kilka mamy w zapasie. Kot potrzebuje wygody i
luzu, żeby się, że tak powiem, skupić, więc nie ma ryzyka dwójki, ale siuśki
się znajdą na pewno, zwłaszcza, wielokrotnie, w przypadku Skierki. Nie mam
pojęcia, czy to dlatego, że jest koteczką, czy dlatego, że jest Skierką.
Nie wiem, jak ze starszymi
kotami, ale młode (rok z zapasem) łatwo się uczą i przystosowują, są też do nas
bardzo przywiązane. Więc dopóki przy transporterze siedzi człowiek, awantury w
samolocie nie ma. Czasami ciekawski ryjek (to głównie Chochlik) chce wyjrzeć z
transportera i nie należy mu na to pozwalać, bo jeśli zwieje w samolocie, to
kaplica. Gorzej podczas przesiadki we Frankfurcie. Lotnisko, a zwłaszcza
kontrola, to dla zwierzątka stanowczo za dużo wrażeń.
Mamy szelki, ale do
kontroli i tak każą je zdjąć, a kota wyjąć i puścić opróżniony transporter na
pas transmisyjny. Na szczęście koty kurczowo trzymają się swoich ludzi i nie
próbują w panice uciekać gdzie indziej. Dobrze też zwierzątku zapewnić nieco
wytchnienia i zapakować się do pokoju dla matki z dzieckiem, żeby przewinąć,
tj. wymienić podkłady (da się to też zrobić w łazience w samolocie), podać wody
i dać trochę rozprostować łapy. Na szczęście nie konkurowaliśmy z prawdziwymi
matkami z dzieckiem, bo pewnie by była awantura. Wychodzi na to, że w podróży z
kotem, jak ze wszystkim, najbardziej chwiejnym elementem są ludzie.
Wylatujemy z Warszawy 13
lutego 2020.
Miesiąc później (15 marca) zamkną Okęcie z powodu covidu.
Po lotnisku we Frankfurcie krążą ludzie
i wypytują, kto był w Chinach. Mamy maseczki w transporterach, ale wtedy
jeszcze maseczki nie są częścią kultury i potencjalnie możemy zwrócić na siebie
uwagę jako osoby chore. Co, niestety, byłoby prawdą, ponieważ lecimy z potężnym
przeziębieniem. Jest to co prawda regularny polski katar, ale nikt nie ma
jeszcze pojęcia, jak testować na covid i nawet jak wygląda przebieg choroby –
wiadomo tylko, że po tygodniu mniej więcej objawów grypopodobnych przeradza się
w wirusowe zapalenie płuc, czasem ze skutkiem śmiertelnym. Maseczki zabrałam po
to, żeby nie zarażać ludzi, ale atmosfera na lotnisku nie zachęca do ich używania.
Roznosimy więc jakiegoś bliżej nieokreślonego zapewne rhinowirusa, a może i
nie-covidowego koronawirusa, dokładając się do okołopandemicznego chaosu.
Ciężka podróż kończy się około
czwartej po południu czasu atlantydzkiego, kiedy to pakujemy się do wynajętej klitki,
w której mieści się podwójne łóżko oraz aneks kuchenny, a ogrzewanie niezupełnie
dociera do łazienki z tyłu. W garderobie rozkładamy jednorazowe kuwety, mokra
karma trafia do misek. Biedne, straumatyzowane podróżą kotki w pierwszej kolejności
pożerają wszystko, co mają w miseczkach, a potem składają długą i śmierdzącą
wizytę w kuwecie. A ja, zaziębiona, brudna, zdżetlagowana i nie wiedząca, jak
działają w Ameryce płatności, biegnę na zapoznawczy wieczorek z nowym labem do pubu.
Z mieszkanka uciekniemy
za parę dni za sprawą latającej dupy Chochlika, ale to już inna historia.
No comments:
Post a Comment