Taki felieton napisałam, ponownie na fb. Wywiązała się pod nim dość ciekawa dyskusja, tak że przeklejam z zastrzeżeniem, że to felieton, forma lekka i cała zakwasowa metafora jest mocnym uproszczeniem, bo jak pisze jeden z rozmówców, rozmaite uprzywilejowania się w prosty sposób nie dodają i nie odejmują.
tldr; Polska to nie Stany. Świat jest złożony. Nie jestem wyrocznią. Inny wniosek: mobilność społeczna jest u nas wyższa.
Zauważyłam taką rzecz: jeśli ktoś komuś wymyśla od uprzywilejowanego, najprawdopodobniej sam jest uprzywilejowany. Jeśli ktoś jest nieuprzywilejowany, zazwyczaj tego pojęcia nie zna (lub zna, ale i tak ma na głowie nieco inny poziom problemow), a zetknięty z nim najprawdopodobniej zaserwuje nam jedną z trzech reakcji 1) nie wiem, nie znam, zarobiony/a jestem; 2) jak to nieuprzywilejowany?! Ja sobie doskonale daję radę i nie potrzebuję żadnej pomocy. 3) a w mordę chcesz?
W ogóle dyskusja w Polsce o przywileju jest skomplikowana. Ja, na przykład, mieszkałam w trzech Polskach. Załapałam się na PRL w stanie rozpadu, na chaos transformacji ustrojowej oraz na w miarę stabilną rzeczywistość po akcesji do Unii. Moja babcia mieszkała w pięciu albo i sześciu, siedmiu Polskach, począwszy od tej przedwojennej i zależy czy dzielimy PRL na epoki. W każdej z nich wywracały się porządki świata i nawet warstwy uznawane za elitarne noszą w sobie taki zestaw zranień, że lepiej nawet nie zaczynać drapać.
Oczywiście istnieją całe rodziny takich, co to zawsze lądowali na miękkim: od szlachectwa, poprzez inteligencję do beniaminków partii, do majątków potransformacyjnych. Istnieją całe rodziny mieszkające na wsi, które nigdy nie załapały się na awans społeczny, jaki rozpoczął się u nas po odzyskaniu niepodległości, ze wszelkimi późniejszymi komplikacjami.
Więc jak w ogóle mówić o przywileju w kraju, w którym nie ma Rockefellerów, majątki były tracone, prapradziadowie zsyłani na Sybir, rodzice internowani, ale za to niektóre roczniki 70 ze znajomością angielskiego mają przewagę zawodową nad rocznikami 80 z dwoma fakultetami?
Czy osoba z biednej rodziny, która doszła do ogromnych zaszczytów jest uprzywilejowana, czy nadal nie? Czy utracjusz z rodziny zamożnej jest uprzywilejowany? Czy dziecko burmistrza małego miasteczka jest bardziej uprzywilejowane od dziecka bibliotekarki z Ursynowa?
Okej, to zacznijmy od tego, co to jest przywilej w warunkach polskich, a przynajmniej jak ja to widzę.
Przywilej to jest zasób, który pozwala zamortyzować burzliwe dzieje losu.
Ostatnio piekę chleby, więc wyobraźmy sobie ten zasób jako wiaderko zakwasu. Za każdą rzecz, która wzmacnia, dokarmiamy zakwas w wiaderku. Za każdą rzecz, którą osłabia, trzeba wyjąć zakwasu z wiaderka i go spożytkować, co można zrobić lepiej lub gorzej. Widzimy już, że przywilej nie tylko jest relatywny. Jest też zmienny. Oraz jeśli jest regularnie dokarmiany, ale nic się z niego nie zabiera, może rosnąć tak, że pospiernicza ze słoika.
Weźmy przykład: wychowałam się na warszawskim Ursynowie, z dobrą infrastrukturą, bibliotekami i transportem. Dokarmiamy wiaderko. Ale były lata 80/90 i hiperinflacja. Zabieramy z wiaderka. W szkołach było przeludnienie i społeczna dżungla, zamykanie w szatni i molestowanie (wtedy nazywane „końskimi zalotami”). Zabieramy z wiaderka. Ale jakiś rodzic miał pieniądze i wyposażył pracownię komputerową. Dodajemy do wiaderka.
Urodziłam się z niezłymi możliwościami umysłowymi. Dokarmiamy wiaderko. Ale mam deficyty społeczne. Zabieramy z wiaderka. I tak można dalej, na wszystko, nie będę wymieniać, summa summarum: moje wiaderko nigdy nie wyczerpało się do końca, dokarmiałam je starannie, jestem w punkcie, w którym mogę jeszcze tego zakwasu trochę pomnożyć. Ale nadal na różne rzeczy muszę wyjmować.
No dobra, a gdzie tu miejsce na własną pracę i bycie kowalem własnego losu, etc.
No można mieć puste wiaderko. Mogło się w życiu zadziać tyle rzeczy, a równocześnie mieć taki punkt startowy, że nie było z czego płacić.
Można w ogóle nie wiedzieć, jak się robi zakwas.
Można mieć niezły punkt startowy, a i tak kończymy bez przywileju, bo się zjadł. Może nawet dlatego, że ktoś jest miernym piekarzem. A może dlatego, że trzeba wyjmować, i wyjmować i wyjmować i czasem święty Boże nie pomoże.
Może przyjść złośliwy los i zapleśnieć cały zakwas.
Można go mieć, ale nie dużo i się nie zdąży namnożyć. Może troszeczkę. Wystarczająco, żeby się utrzymywać na powierzchni.
Można zacząć z poziomu średnio przeciętnego i znajdować okazje, mąkę tanio i być po prostu cholernie dobrym piekarzem. I kończymy z wiadrem, że hoho.
Można mieć wielkie wiadro kurde stuletniego zakwasu babuni nie do za**ania z zapasowymi pomrożonymi słoikami! I jak zapleśnieje jeden, odmrażamy drugi i… ale to chyba amerykańska czy też brytyjska sytuacja.
No i ktoś nam może kawałek dać. I tutaj dochodzimy do końca tej metafory, bo żywy zakwas jest żywy i można się nim dzielić. Kto wie, może ten co go przyjął, umie wyhodować swój.
Więc jak się dwóch kolesi z wielką serią słojów mierzy, który ma więcej zakwasu, a który temymi ręcami karmił, to wiecie co.
Każcie im się iść fermentować.