Saturday, 19 October 2013
Przepis na bestseller
Notka dzisiejsza dzieli się na część informacyjną i właściwą.
Część informacyjna: tydzień temu obroniłam doktorat z neurobiologii.
W dodatku z wyróżnieniem. Tak, że jeszcze tylko rada zatwierdzi - i już mogę powiedzieć, że jestem doktorem, albo doktorką, jak kto woli. A moja pierwszoautorska publikacja, nad którą z takim ferworem pracowaliśmy, właśnie została przyjęta. Ta-da!
Poza tym w portalu Gavran ukazało się pod koniec września moje opowiadanie „Świat podwojony. Nadejście.” Trochę opowieść detektywistyczna, trochę fantastyka, odrobina historii najnowszej, a wszystko to o książkach. Jakby ktoś chciał przeczytać - nadal tam jest. Pisanie zabrało mi wieki całe, ale zdumiewa mnie nieodmiennie, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy w ogóle cokolwiek napisałam.
Część właściwa poniżej.
Za sprawą Joanny Krystyny Radosz wpadło mi ostatnio w ręce narzędzie zbrodni. Program nazywa się Logios i służy do analizy mglistości (trudności) tekstu w języku polskim na podstawie długości zdań i użytych wyrazów. Nie bada co prawda, czy są to słowa powszechnie używane, czy na przykład gwarowe albo staropolskie, nie sprawdza poprawności gramatyki i oczywiście nic nie powie o treści. W przeciwnym wypadku musiałby zapewne dostać imię i prawa obywatelskie.
Niewątpliwie jednak coś mierzy. Nie jestem pewna, jakie zastosowania ma na co dzień, ale podejrzewam, że jest narzędziem dla lingwistów. Dać coś takiego biologowi molekularnemu z pisarskim hobby to jak podarować małpie brzytwę…
Najpierw z próżności wrzuciłam w program duży fragment własnego tekstu literackiego. Logios pomielił, pomielił i wyrzucił, że fragment litego tekstu ma poziom mglistości FOG=9-10 (lat edukacji), czyli do jego zrozumienia należy mieć wykształcenie średnie. Z dialogami poziom wypada niżej. FOG=7-8, czyli gimnazjum. Co jest w sumie dość logiczne, bo dialogi z samej swojej natury obfitują w krótkie zdania i rozmaite wykrzykniki. Jak wiemy, dzieci przeważnie narzekają na długie opisy, poszukując książek z dużą ilością dialogów.
Nie byłam pewna, czy mam się z takiego wyniku cieszyć czy martwić - czytają mnie głównie studenci i licealiści, więc w sumie ok. Toteż przeprowadziłam analizę porównawczą, wrzucając do kociołka znalezione w sieci fragmenty tekstów Anny Brzezińskiej i Katarzyny Michalak. Pierwsza z nich to autorka wielokrotnie nagradzana, ceniona za fantastykę wyrafinowaną, a zarazem dobrą technicznie, słowem - górna półka. Druga pani pisze książki z gatunku tzw. literatury kobiecej i krytycy nie zostawiają na nich suchej nitki, porównując do Mniszkówny, autorki Trędowatej. Za to czytelniczek ma od groma, czyli coś robi dobrze, przynajmniej dla pewnej grupy.
Jak program Logios ocenia trudność ich tekstów?
Otóż identycznie. Opisy - szkoła średnia. Dialogi - gimnazjum.
Po wrzuceniu do programu kilku innych tekstów wyciągnęłam wniosek, że ten poziom złożoności języka to złota norma dla literatury popularnej. Ale są wyjątki.
Fragment opowiadania o Wędrowyczu autorstwa Andrzeja Pilipiuka, ogromnie płodnego i popularnego autora, program ocenił na FOG 1-6 (szkoła podstawowa). Niby nic w tym dziwnego. Andrzej Pilipiuk całkiem świadomie pisze dla młodzieży w wieku gimnazjalnym i prosty styl może być w tym wypadku sporym atutem (nie znaczy to, że nie czytają go starsi, znam odbiorców, którzy równie dobrze wchłaniają znacznie trudniejszą prozę).
Ale… „50 twarzy Greya”, książka bijąca rekordy bestsellerów… ma FOG = 1-6 (szkoła podstawowa). A jest przeznaczona dla dorosłych kobiet...
Z drugiej strony analiza „Katedry” Jacka Dukaja daje FOG=13-17 (studia wyższe). Dla porównania mój doktorat w zależności od rozdziału ma FOG = 13-17 (studia wyższe) lub 18+ (studia doktoranckie). Jacek Dukaj pisze na poziomie trudności doktoratu z neurobiologii molekularnej. Można wyciągnąć intuicyjny, złośliwy wniosek, że wielu ludzi snobujących się na Dukaja nie rozumie tego, co czyta.
Oczywiście Logios nie jest wyrocznią. W rzeczywistości wiemy, że powieści Anny Brzezińskiej są stylizowane i trudniejsze językowo, niż Katarzyny Michalak. Pierwsze dwie strony jednego z moich tekstów program ocenił na FOG=1-6. Który to tekst i dlaczego jeszcze nie jest bestsellerem?
Otóż, moi drodzy, był to „Iter in Sarmatiam” - opowiadanie w 2/3 napisane barokową polszczyzną, upraszczaną dla wygody czytelnika.
Czekam zatem na wersję programu zdolną do szczegółowej analizy słownika, a później, kropka po kropce i kreska po kresce, skonstruuję bestseller wszechczasów. I, do czego dąży każdy wart swego tytułu doktor nauk przyrodniczych, wreszcie zawładnę światem.
Tuesday, 23 July 2013
What can a science PhD do?
Polish version of this post soon to be done. I’m exhausted.
In time of worldwide crisis, an increasing amount of people turns to PhD studies. Some do it for practical reasons: work is hard to find, PhDs get some money - little but still; pretty much everybody has a MSc right now, so PhD is at least some distinction. Others want to derive sheer intellectual satisfaction from it, and there are also some noble souls fired up with Science. There is a caveat however. From what I’ve heard, some employers think that PhD studies are just another step in education; what I mean is: they think that PhD studies consist of slacking, drinking, having social life, and developing their intellectual potential, ie. not working. This is not true. While we can certainly include some of these in a doctorate student life, a typical day of a molecular biology PhD candidate consists of pipetting, drinking coffee and performing a lot of routine, long and demanding experiments that fail 90% of the time. Until they start to work. Then you analyze data and move to another one, that is still not working.
Because not all employers read “PhD comics”, for their convenience I will give an exemplary short list of skills that a life science graduate must develop in order to survive.
- focus and attention to detail. An example: try to pipette a reaction mix into 96-well plate while listening to the sound of impact drills on another side of the building.
- fortitude: run an experiment that demands moving your equipment three times across the institute and ends up in the cold room for an hour. Sustain yourself with candy bars and coffee when there’s no time for lunch. Tame a mouse and let it pee all over your lab coat.
- physical strength: take a rotor out of an old Sorvall centrifuge. Bring 10L distilled water containers from another lab, because your distillation machine is broken. Force down the lid of the old centrifuge with your knees and some pressure in the right points in order to close it.
- courage: work with concentrated acids under a hood that has 30 square centimeters free (there are bottles everywhere else). Work with carcinogens under a hood that is broken (not in my lab, fortunately…). Explain to a supervisor that the experiment didn’t work for the third time.
- resourcefulness: ordered reagents did not come in time, a new law requires an environmental control before you can import an antibody, your control mice fell victim to a random disease in the animal house and the equipment broke with a bang, while you were just looking at it. Borrow the reagents, force all documents through the environmental control by going around the city in buses and taxis, find other control mice, find similar, though older equipment, still do the experiment. Mark on your “to do” list pestering the officials until they get bored with you and change the law back.
- solving puzzles: This equipment is new, and everybody using it has no more knowledge that you do. The software has gazillion buttons, and you need to setup a custom experiment in half an hour, and hurry, because others are waiting too. Hey, this is actually exciting! Still you have to figure out why this experiment isn’t working.
- humility: this experiment did not work for the fifth time. The mouse has peed all over your lab coat and bit your finger. You have to clean the centrifuge because the probes broke and stinky bacterial culture medium spilled out. Sure you’re smart, but that guy from Harvard was ahead of you since he was born, because America. You were late five minutes the day everybody subscribed to the confocal microscope. The construction worker came earlier to the lab and dropped wet plaster on your lab shoes and the centrifuge. Just live with it. Yes, you’re really smart, but remember to clean that centrifuge.
- sense of humor: self-explanatory.
- analyze data: this experiment looks too ugly to ever show it in public, but it finally works! Let’s repeat and pursue this line of thinking to see what happens.
- presenting data and socializing: put a poster together, make a presentation, rehearse a talk. Then go to a conference, answer some uncomfortable questions and eat up all the macaroni cookies!
- writing up large reports: never forget that we eventually have to write that thesis. And some papers too.
- cooperation: borrowing and lending reagents that cost approximately 1000 euro per vial. Planning and putting together a publication (in a scientific paper, usually not all experiments are done by the same person). Exchanging protocols. Exchanging equipment. Exchanging bad puns about molecular biology.* Hey, the times of XIX century solitary geniuses are long over. Nowadays it’s teamwork.
As you can see, a PhD can fill a variety of jobs, from a cleaner and a porter, to a marketing specialist. Soon overabundant science graduates will crowd the job market. They can think and they are always hungry. Please use us; we are useful.
*a polish word for running a gel or a reaction, “puszczać” means also promiscuity in another grammar form. Thus, horrible puns ensue.
Sunday, 30 June 2013
Well, I'm back.
Thesis has been handed in. The reviewers have been appointed. That means I can actually start to show up and renew contacts with people by other means that quick quips in a facebook status. Until my defence I will probably spend my time in the lab, reworking the publication that has just come back from the review. Most of the stuff the reviewer asks for is fortunately done long ago, safe in our drawers and on the hard disks.
So I’ll be pipetting, but that’s nothing new. After all my adventure with this lab slowly comes to an end, so I set myself to write something during the last summer holiday in my life (PhD students work in summer anyway. But still, it’s on paper.). I have no idea what’s next, although I have sent CVs and cover letters. I’m still trying places where I really want to go. I’m hesitating between the sense of unexpected freedom and total unbound panic. Especially after I spend too much time researching the future of all my potential careers. Either the world as we know it comes to an end, or the Internet is full of grumblers.
I’m recollecting my brain. Soon I will post something scientific.
Ano, wróciłam.
Doktorat został złożony, Rada Naukowa wytyczyła recenzentów, co znaczy, że powoli mogę zacząć ukazywać się światu i odzywać się do ludzi bardziej zobowiązująco, niż poprzez statusy na fejsbuku. Czas do obrony zejdzie mi na poprawianiu publikacji, bo właśnie wróciła z recenzji i trzeba to i owo powtórzyć - na szczęście większość z tego, o co prosi recenzent, leży sobie u nas ładnie w teczkach i na dyskach twardych, wystarczy wyciągnąć.
Tak, że pipeta będzie w ruchu, ale to nic nowego; poza tym powoli z labem się rozstaję, toteż zamierzam coś naskrobać podczas ostatnich letnich wakacji (doktoranci i tak pracują podczas wakacji, ale teoretycznie je mamy). Nie wiem, co dalej. Jeszcze nic nie jest nagrane, chociaż od jakiegoś czasu wysyłam aplikacje tu i ówdzie. Na razie tylko tam, gdzie naprawdę chcę. Waham się między poczuciem nieoczekiwanej wolności wyboru i totalną paniką z powodu tejże. Zwłaszcza po tym, jak poświęciłam stanowczo za dużo czasu sprawdzając przyszłość wszystkich moich potencjalnych zawodów w Internecie - albo świat upada, albo w sieci jest bardzo dużo malkontentów.
Zbieram mózg w jeden kawałek. Notka naukowa wkrótce.
Monday, 29 April 2013
Interludium (PL/ENG)
Zapewne zastanawiacie się, gdzie się podziałam. Albo i nie; Internet jest niestabilny z zasady i ludzie przestają blogować z dowolnych powodów.
Otóż jako grzeczna doktorantka, siedzę i piszę pracę. Obecnie przerabiam dyskusję po raz trzeci i szlag ciężki mnie trafia. Hamuję frustrację po to, żeby was przypadkiem nie zrazić, drodzy czytelnicy.
Z tego powodu: kot.
You’ve probably wonderning where I’ve been. Or you’re not; Internet is an unstable place and people stop blogging for whatever reason.
As a good PhD student should, I am writing my thesis. Currently I’m redoing the discussion for the third time and I’m getting considerably frustrated. Which I’m holding back right now (the frustration) not to put you off, dear readers.
For this reason, a cat.
Friday, 1 February 2013
Łapacz snów (Polish only)
Od autorki, tak na wszelki wypadek: to jest fikcja literacka. Wyciągnięte z szuflady, leżało trochę, chyba nie zatęchło. Macia.
Kiedy pierwsze testy kliniczne przebiegły pomyślnie, wpadliśmy w euforię. Korekta snu dawała tyle możliwości terapeutycznych! Na razie leczyliśmy „tylko” bezsenność i syndrom szoku pourazowego, ale w środowisku huczało od spekulacji. Przed nami rysowały się możliwości terapii niemal wszystkich znanych zaburzeń psychicznych i neurologicznych, począwszy od depresji, skończywszy na chorobie Parkinsona. Nietoksycznej i prawie pozbawionej skutków ubocznych. Bajka.
Oszczędzimy szczegółów technicznych. Zasada była prosta. Pacjent zakładał czepek z elektrodami, przesypiał w nim noc (przy problemach z zaśnięciem pierwsze sny wywoływaliśmy sztucznie) i rankiem mógł już edytować marzenia senne. Stworzyliśmy oprogramowanie, które tłumaczyło fale mózgowe na powszechne schematy. Z początku było dość proste i obsługiwało tylko parę trybów - koszmary, sny przyjemne, sny neutralne i regenerujące. Użytkownik mógł zachować te, które mu odpowiadały. I wyśnić znowu. I jeszcze raz. I jeszcze…
Po kilku - kilkunastu sesjach nagraniowych dysponowaliśmy zestawem terapeutycznym. Odtwarzaliśmy tylko zdrowe sny, zamiast pozwolić pacjentowi śnić zaburzone. Synapsy kształtowały się według prawidłowych bodźców. Pacjentom polepszało się w błyskawicznym tempie i co ważne - efekt był trwały.
Niektórzy co prawda narzekali na niewielkie problemy z pamięcią i koncentracją, ale w porównaniu z lekami skutki uboczne były zaniedbywalne.
Aparaty weszły na rynek. Ani się obejrzeliśmy, jak z eksperymentalnego sprzętu, na który mogły sobie pozwolić tylko najbogatsze szpitale, łapacze stały się standardowym wyposażeniem gabinetów psychiatrycznych i psychologicznych. Doskonale spełniały nasze oczekiwania. Leczyły lżejsze zaburzenia, pomagały w opanowaniu schizofrenii, Parkinsona i Alzheimera. Kolejne terapie i zastosowania opisywano co miesiąc w Journal of Dreamcatching. Dla wygody pacjentów i terapeutów szybko dopuszczono aparaty do użytku domowego.
Aż wreszcie stało się to, co musiało się stać, chociaż w środowisku o zastosowaniach rozrywkowych napomykano raczej w żartach. Licencję kupił jeden z największych producentów gier komputerowych. Nowy model aparatu, dysponujący kilkudziesięcioma schematami snów i przyjaznym oprogramowaniem, z dyskretną opaską zamiast czepka, zaprezentowano na targach CeBIT. Na premierę zaproszono polityków i sławnych artystów; sędziwy pisarz, Neil Gaiman, wygłosił przemowę na prezentacji.
To był początek wielkich zmian.
Na temat mechanizmów uzależnień napisano całe woluminy. Od początku liczyliśmy się z ryzykiem. Jednak własne, endogenne sny uzależniają tylko w nielicznych przypadkach i nie jest to groźny nałóg. W dodatku wzór EEG obfituje w szumy i zakłócenia, dzięki czemu marzenia senne są niepowtarzalne jak odciska palca i w surowej formie niemożliwe do odtworzenia przez inną osobę. Istniała możliwość, że użytkownicy zechcą nagrywać sny w stanie zmienionej świadomości, a tak silny bodziec, utrwalany z nocy na noc, może wywoływać te same zaburzenia, które nasz aparat miał leczyć.
Wbudowaliśmy odpowiednie zabezpieczenia, dzięki którym oprogramowanie rozpoznawało nieprawidłowe częstotliwości i w wypadku śnienia wspomaganego halucynogenami odmawiało współpracy. Przez jakiś czas nie działo się nic niepokojącego. Do użytku wchodziły właśnie pierwsze gry w wirtualnej rzeczywistości z pełną immersją, sterowane wyłącznie myślą; prym wiodły takie tytuły jak „World of Warcraft: Fantasy Unbound” i „Leisure Suit Larry: Love for the Lucky”. Nikomu się nie chciało omijać skryptów bezpieczeństwa w łapaczach snów. Nasz aparat zyskiwał opinię drogiego produktu dla grzecznych, zamożnych emerytów i pań z ruchu New Age.
Do czasu.
Rodzaj ludzki obfituje w ukryte talenty, preadaptacje, które wychodzą na jaw dopiero, gdy zaistnieją odpowiednie ku temu okoliczności. Geniusz na miarę Mozarta nigdy nie zostałby odkryty w epoce prehistorycznej, przed opracowaniem teorii muzyki. Ta prawidłowość działa również w drugą stronę - przed wynalezieniem pisma nie znano problemu dysleksji.
Nie wiemy, kto został pierwszym oneiromantą. Przeoczyliśmy pierwsze oznaki zbliżającej się rewolucji. Wiele lat później odnaleziono dyskusje pionierów w odmętach sieci, ale część archiwów zaginęła, a ci, którzy przyznali się do pseudonimów okazali się oszustami.
W każdym razie ktoś, gdzieś, pewnego dnia, odkrył, że potrafi prześnić cudzy sen bez szkody dla zdrowia i nagrać go w postaci sformatowanej, pozbawionej zakłóceń. Dostępnej dla wszystkich.
Przez pewien czas ruch oneiromancki, prowadzony przez pasjonatów, działał jako młodzieżowa, inteligencka subkultura. Wymieniano między sobą sny i omawiano ich wartość artystyczną, przestrzegając zawiłego kodeksu etycznego. W miarę jak ceny konsoli spadały, ruch zyskiwał popularność. Wreszcie tematem zainteresowała się prasa. Po kilku artykułach w New York Timesie i serii programów w National Geographic nagle wszyscy chcieli mieć łapacze, a niejeden odkrywał własny talent do przetwarzania snów.
Kodeks etyczny upadł. Powszechnie wymieniano się snami o pornograficznej lub drastycznej tematyce. Ponieważ liczba oneiromantów w populacji była niska, a popyt ogromny, zaczęto na tym zarabiać. Domorośli majsterkowicze modyfikowali konsole za pomocą lutownicy i miedzianego drutu. Szybko spełniły się nasze najgorsze przewidywania o uzależnieniach od sennych wrażeń, wielu ćpunów staczało się szybciej niż heroiniści. Kiedy pojawiła się pierwsza ofiara śmiertelna, w mediach gruchnęło. Te same gazety, które wcześniej rozpływały się w zachwytach nad łapaczami snów, domagały się ich delegalizacji.
Odkąd rozpoczęliśmy badania, wiedzieliśmy, że mniej więcej dziesiąta część populacji nie nawiązuje łączności z aparatem. W początkach mody na oneiromancję powstało zrzeszające wykluczonych Stowarzyszenie Snu Naturalnego. Teraz spośród jego członków rekrutowano bojówki, które konfiskowały przechowywane po kryjomu konsole. Znanych oneiromantów wtrącano do więzienia, bez względu na to, czy przestrzegali kodeksu, czy też nie. Kilku padło ofiarą linczu.
Prohibicja trwała przez następne dwadzieścia lat. Aparatów zakazano w większości krajów cywilizowanego świata, pominąwszy Holandię.
To stamtąd wyszły współczesne regulacje prawne, a także modele aparatów, których nie dało się już tak łatwo modyfikować. To tam tanią amatorszczyznę zastąpiły profesjonalnie opracowane marzenia senne, tworzone przez nową kategorię artystów - Śniących. Parę klasyków z tamtego okresu jest nadal powszechnie śnionych.
Zakaz od dawna jest pieśnią przeszłości. Oneiromanci i Śniący dostają państwowe stypendia. Czy pan wie, jak bardzo zbliża dzielenie takich samych snów? Mózg ludzki nocą utrwala i selekcjonuje wchłonięte za dnia informacje. Synapsy kształtują się według identycznych bodźców. Przekazując sobie sny, zaszczepiamy swoje doświadczenia, umiejętności, nawet poglądy. Jesteśmy w stanie zrozumieć się nawzajem lepiej, niż kiedykolwiek w historii ludzkości. Z początku niektórzy przebąkiwali coś o utracie wyobraźni, o szkodliwej unifikacji kultury. Ale zawsze pozostają przecież niszowe, niskonakładowe marzenia, prawda? A nadmiar wyobraźni jest szkodliwy. Nie ma nic gorszego, niż pracownik, który śni sam dla siebie, i to na jawie.
Cieszymy się zatem, że wreszcie przezwyciężyliśmy ostatnie bariery techniczne. Wasi obywatele pewnością będą zachwyceni - nowy model łapacza snów omija fizjologiczne szumy, które utrudniają synchronizację z aparatem. Dzięki niemu pański kraj szybko nadrobi - nie bójmy się użyć tego słowa - zacofanie cywilizacyjne i przykre skutki wielu lat niestabilności politycznej.
Rozumiemy, że może pan mieć pewne wątpliwości, ale proszę się nie martwić.
To się wkrótce skończy.
Subscribe to:
Posts (Atom)