Ameryka to był przypadek.
Neurobiolodzy (i zresztą
naukowcy w ogóle) mają globalny rynek pracy, a specjalizacje są bardzo wąskie,
często nam bliżej badawczo do kogoś z drugiej strony oceanu, niż z drugiej
strony budynku. Cykl życia naukowca przed zdobyciem stałej pozycji, a zresztą
nawet i potem, jest dyktowany dostępnością grantów na badania, zresztą do zmian
miejsca pracy zachęca nas system (w formularzu ocen grantów jest dział
„mobilność”, wart kilku dobrych punktów – przed Atlantą mój znalazł się pod
kreską właśnie dlatego, że ostatni wyjazd to był Erasmus). Pojęcie „polski
naukowiec” to trochę fikcja. Każde z nas, jeśli publikuje w miarę przyzwoitych
czasopismach, robi to po angielsku i jest kosmopolitą.
Gdyby Gary J. Bassell,
profesor, z którym już wcześniej współpracował mój polski zespół, był
Szwajcarem lub Francuzem, pewnie znalazłabym się w Szwajcarii lub we Francji.
Ale wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, których bałam się najbardziej, i to na
Południe. Z Polski widzi się Stany w pigułce, idealizowane lub demonizowane,
postrzegane przez pryzmat eksportowanej wszędzie popkultury. Każdy, kto
wyjechał choćby na trochę, powie wam, że to trochę nie tak. Przede wszystkim
Stany Zjednoczone to nie jest jednolity kraj, a popkultura pokazuje głównie dwa
rejony – Nowy Jork (czasem inny kawałek starego wschodniego wybrzeża) i
Kalifornię. Chyba, że w ujęciu historycznym.
Nie doceniamy też, jak
bardzo Stany różnią się od Polski pod względem kulturowym, a zaczyna się od
drobiazgów. Kto się przyzwyczaił, że do innych krajów Unii wjeżdża jak do
siebie, może być mocno zaskoczony.
Po pierwsze, telefon.
Bez amerykańskiego numeru
telefonu po przyjeździe do Stanów nie załatwimy niczego. Mieszkania, konta w
banku, internetów, a nawet transportu (taksówki są drogą fanaberią, trzeba mieć
Uber). Wszystkie formularze wymagają jednej cyferki więcej, a urzędy i
instytucje nie rozumieją idei kontaktu przez email. Udają, że rozumieją, po
czym i tak do ciebie dzwonią.
Żeby mieć amerykański
numer telefonu, trzeba kupić amerykański telefon, a w tym celu należy podać
amerykański numer telefonu oraz amerykański adres, którego nie mamy, bo nie
mamy amerykańskiego numeru telefonu.
Ale, uwaga, jest możliwość
przerwania tego błędnego koła. Należy otóż przed wyjazdem kupić sobie amerykański
numer telefonu przez Skype’a. Oczywiście będzie działał tylko w miejscach,
gdzie dają darmowe wifi. Ale możesz go podać, dzwonić do
ludzi, potem możesz odpisać na esemesa i w ogóle wszystko gra.
Możesz nawet spróbować
wynająć mieszkanie.
Podobno uczelnia ułatwia
postdokom i doktorantom zdobycie lokum po przyjeździe i są pokoje dla zagranicznych
studentów. Mówię podobno, bo jest jeden haczyk. Nikt nie przewiduje, że
zagraniczny gość przywiezie dwa polskie, mazowieckie, prawdziwe żywe koty. A
tych w akademikach trzymać nie wolno.
Zatem zaczyna się
poszukiwanie mieszkania na wolnym rynku.
cdn...