Tuesday, 20 June 2017

Wina Martina


Jak się czasem coś człowieka uczepi, to dręczy. A mnie dręczy ta myśl już od soboty.

Do stolika owóż mojego w sobotę na Fantasmazurii podszedł kolega po fachu. Młody, sympatyczny, generalnie dobry człowiek. I od dzień dobry zaczyna mnie przepraszać.

- Ja jeszcze nie czytałem twoich książek.

- Aha, nie szkodzi - kiwam głową ze zrozumieniem. Bo kto by tyle tego przeczytał, zeszły rok był powieściowo obfity, et cetera. Sama nie przeczytałam jeszcze jego książek.

- Ale ja już się tłumaczę, dlaczego nie czytałem. Bo ja unikam książek kobiet.

Moje brwi wędrują ku górze.

- Bo ja unikam w ogóle kobiecego fantasy. Czytałem swego czasu Andre Norton i mało się okładkami nie pochlastałem…

Brwi znikły już gdzieś pod linią włosów i jadą dalej.

- Z mojego doświadczenia wynika, że wy się skupiacie mało na kwestiach technicznych, raczej na fabule…

Czy to jest taki eufemizm, myślę sobie, na „robicie mało researchu i puszczacie babole” - cała płeć jako taka? No ale grzecznie tłumaczę, że korzystałam z Plewczyńskiego i publikacji o landsknechtach, że mam tam wczesny renesans z rycerzami i feudałami jako przeżytkiem (i porównanie armii średniowiecznej z bardziej nowoczesną), że research nie jest mi obcym. Może nie w tak zawiłych słowach, ale mniej więcej to. Uprzedzam też, że wzorem pewnej kobiety imieniem Tolkien (okej, tego już nie powiedziałam) nie piszę militarnego fantasy, tylko przygodowe; zamiast wojów mam Mag Gyverów i stąd samych bitew, jako nie wnoszących wiele do wątków postaci, nie rozwlekam.

Rozmówca kiwa głową, nie do końca przekonany, ale zapewnia, że spróbuje.

Dumam dalej. Pogląd udzielony przez niego wygląda na dość automatyczny i mało przemyślany.

Czyli musi być powszechny.

W ogóle dlaczego ta nieszczęsna Andre Norton, niczym archetypiczna Skłodowska-Curie? Przecież Świat Czarownic, chociaż wznowiony niedawno, to cykl z lat 60-70. Niby twierdzę, że moje fantasy jest retro, ale ja tylko naśladuję sztafaż, problemy są XXI wieczne i sposób pisania o nich również.

Powiedzcie mi, że nie czytacie książek kobiet, bo kiedyś zdarzyło się wam sięgnąć po Mniszkównę.

Najlepsze riposty przychodzą po fakcie, i tym razem dostarczyła mi je koleżanka z naszego grona FFWoP (zwanego także Hardą Hordą) (jeśli chce, może się przyznać).

- A gdyby tak powiedzieć - e, ja unikam książek mężczyzn, bo czytałam raz Mastertona i mi się nie spodobał?

Pociągnijmy ten argument.

Nie czytam fantasy pisanego przez mężczyzn, bo sięgnęłam po prace pochodne (książki, gry, komiksy) z uniwersum Gwiezdnych Wojen i teraz uważam, że mężczyźni nie są w stanie opracować logicznie zbudowanego świata.*

Nie czytam fantasy pisanego przez mężczyzn, bo sięgnęłam po George’a Martina i z mojego doświadczenia wynika, że kiepsko wam idzie równoważenie wątków i zmiana POV.

Nie czytam fantasy pisanego przez mężczyzn, bo sięgnęłam po Beagle’a i mam wrażenie, że wy tylko o tych jednorożcach, a ja bym chętnie poczytała o prawdziwie kobiecych, krwawych problemach.

Nie czytam fantasy pisanego przez mężczyzn, bo Amber Zelaznego wydaje mi się zupełnie nie na czasie - niby epika, a przecież takie krótkie! To już lepiej sięgnąć po Robin Hobb, ta to umie napisać porządną cegłę.

(Oczywiście żartuję - Beagle’a i Zelaznego uwielbiam. Jeśli chodzi o Martina, nadal uważam, że przydałoby mu się lepiej równoważyć wątki, a logika świata SW uciekła dawno z krzykiem i dotąd nikt jej nie widział. Umówmy się, nie dlatego lubimy SW.)

Z całego spotkania wychodzę zadumana.

Bo jakże to tak, wychodzi, że nieważne jak się postaram, jak napnę, cokolwiek zrobię, pewna (męska?) część fandomu i tak nie sięgnie. I tak nie rozpropaguje. I tak uwagi szukać próżno, zwłaszcza, że bliżej mi duchowo do Pratchetta niż do Martina. Nie bo gatunek, tylko bo kobieta (w sensie nie śp. Pratchett oczywiście). Bo kurczę, szesnaście lat po debiucie, całe życie dość aktywnego fanowania, trzy piętra przeczytanej literatury i nadal ten daleko posunięty sceptycyzm.

Wiecie, co mnie naprawdę wkurza? Wy, którzy "nie sięgacie", zrażeni pojedynczym przykładem, wy co patrzycie nazwiskom w spodenki - traktujecie książki pisane przez kobiety JAK INNY PODGATUNEK FANTASTYKI. Calutki, jak steampunk albo horror. Do głowy wam nie przyjdzie, że artystycznie jedna autorka z drugą ma czasem ze sobą tyle wspólnego, co Beagle z Martinem. Że mamy różne osobowości, zainteresowania, doświadczenia i style. Że jesteśmy indywidualnościami.

Ludżmi.


*Znając życie, zaraz przyjdzie fan SW i zacznie mi wymieniać autorki uniwersum, i będzie to najgorsza gównoburza pod tym postem.

Monday, 12 June 2017

Fryga


(przepraszam za wiersz - lato, mózg dostaje czkawki)

Fryga

Pomimo bezdyskusyjnego braku skrzydeł

poderwało się do lotu się

i wisi martwe na pohybel i drwinę z rodzaju ptasiego.

wróble pierzchły

sroka oskrzeczała ostrzegawczo

muchy zamarły w przestrzeni przejęte zadumą

może pożre

a może należy przyłączyć się.

Tylko gawron, co ma samoświadomość

I wrodzoną zdolność autorefleksji

Pojmuje, że ma do czynienia z czymś bezdusznym

Doskonalszym

Modelem groźnie nowszym

Nieuwzględnionym w dawnej ewidencji obiektów latających.

Saturday, 10 June 2017

Idź i czekaj mrozów (recenzja)


(Zew Zajdla 2017)

Zwykle jestem sceptyczna wobec słowiańskiego fantasy, czy też fantasy opartego na mitologii słowiańskiej - trudno to zrobić lepiej lub inaczej niż Sapkowski i Brzezińska, nie popadając w niezamierzoną śmieszność lub zamierzony nacjonalizm. "Idź i czekaj mrozów" z obydwu tych pułapek wychodzi zwycięsko, opowiadając kameralną historię o wiosce pośrodku niczego.

Autorka zna się na tym, co robi. Nie próbuje też rekonstruować pogańskiej Słowiańszczyzny sprzed stuleci - to kraina fantasy, z czarodziejami i starymi bogami, tyle, że ten jej fragment jest akurat nieco bardziej swojski. I prawdę mówiąc pod względem epoki i technologii (układ domów, karczma) byłaby to raczej wieś polska, nawet niekoniecznie średniowieczna, a nie prasłowiańska (tu mogę się mylić, bo autorka ma w tej kwestii nieco większą wiedzę - ale sądzę, że to całkowicie świadomy zabieg). A polska wieś to w literaturze prawie jak senne amerykańskie miasteczko, znamy tę nutę, wiemy, że każdy ma trupa w szafie i sielanki tutaj nie będzie.

Dla ścisłości dodam, że nie jest to także ulubiona przez autorów głównonurtowych wieś naturalistyczna, gdzie każdy chłop pije, a każda baba trzyma dzieci w beczkach. Społeczność jest odmalowana bez nadmiaru lukru i dziegciu - żyją tam zwykli ludzie (sprawdzić, czy nie potwór w przebraniu).

Inne recenzje dużo mówią o stylizacji - wcale nie jest silna, tyle, że widać, co autorka robi z dialogami i narracją. Bardzo świadoma (pamiętajmy, że to największy problem debiutów) konstrukcja fabuły. Trzeba poczekać, aż się rozwinie (ja mam nadal w uszach Brzezińską, i przez pewien czas oczekiwałam Babuni Jagódki, na szczęście powieść jest oryginalna i pogłosu nie ma). Przynajmniej dwa razy, jeśli nie częściej, Krajewska podejmuje schemat fabularny, czeka aż czytelnik wyrobi sobie oczekiwania, po czym kopie go w miętkie. Nie jestem pewna, czy pasuje mi rozwiązanie zagadki opiekuna - ale to uwiarygadnia postępowanie Vendy po tym, jak odkryła, że podstawy jej życia są oparte na kłamstwie.

Jedyne większe zastrzeżenie miałabym do tego, że bohaterowie, rzekomo wychowani w poczuciu, że trzeba przestrzegać tabu pod groźbą rychłego zgonu, łamią owe tabu na wyścigi i czasem z powodów zupełnie błahych. Począwszy od rozmów z bogami, skończywszy na dylematach na osi ludzie-potwory. Rychłe zgony następują, ale jak tak dalej pójdzie, to im wyginie cała wioska.

Monday, 5 June 2017

Tymczasem 90 lat wcześniej


Niniejszy post to jeden wielki cytat z Lucy Maud Montgomery, z powieści "Emilka na falach życia". Oczywiście gdy byłam młoda aspirującą, także towarzyszyły mi "Emilki" :)
Przepraszam, ale parskłam i musiałam się podzielić.

"- Miałam nadzieję, że się czegoś nauczę, czytając recenzje o mojej książce - rzekła Emilka. - Ale są one pełne sprzeczności. Jeden krytyk uważa za największą zaletę utworu to, co drugi stawia jako zarzut. Posłuchajcie tylko: „Panna Starr nie umie nas przekonać, że jej ludzie żyją naprawdę”, a tutaj oto: „...doznajemy wrażenia, że większość charakterów jest skopiowana przez autorkę z życia. Są one tak prawdziwe, tak wiernie oddane, że trudno uwierzyć, że były one dziełem wyobraźni”.

- Mówiłam ci, że ludzie poznają starego Douglasa Courcy - rzekła ciotka Elżbieta. - „Bardzo nużąca książka”, „rozkoszna książeczka”, „bardzo nieprzyjemna powieść”, „z każdej stronicy książki przemawia do nas skończony artyzm”, „wykwit niedołężnego, taniego romantyzmu”, „klasyczna powieść, pełna pierwszorzędnych zalet”, „cudna opowieść, rzadkiej wartości literackiej”, „głupia, bezwartościowa, bezbarwna, naiwna historia”, „przemijającej wartości książeczka”, „książka, którą czytać będą i przyszłe pokolenia”. I komu tu wierzyć?

- Ja bym wierzyła tylko w sądy dodatnie - rzekła ciotka Laura.

Emilka westchnęła. - Ja zaś odwrotnie: nie mogę się oprzeć wierze w sądy ujemne. Mam wrażenie, że ocenę dodatnią zawdzięczam wpływom firmy wydawniczej. Ale mało mnie to obchodzi, gdy mówią źle o samej książce. Dopiero gdy krytykują moją bohaterkę, wtedy jestem rozwścieczona i zmartwiona. Miałam czerwone koła przed oczami, czytając recenzje, zastanawiające się nad Peggy. „Wyjątkowo głupia dziewczyna”, „bohaterka jest zbyt świadoma swej roli...”

- Ja też myślałem, że ona jest zalotna - przyznał kuzyn Jimmy.
- „Nudna bohaterka”, „bohaterka jest przesłodzona, nienaturalna”, „dziwna, zbyt dziwna...”

- Mówiłem ci, że ona nie powinna mieć zielonych oczu - jęknął kuzyn Jimmy. - Bohaterka powieści musi mieć zawsze niebieskie oczy.
- Posłuchajcie tego - zawołała Emilka wesoło. „Peg Applegath jest wręcz czarująca”, „Peg jest indywidualnością i to wybitnie przykuwającą”, „jest to fascynująca bohaterka”, „Peg jest tak rozkoszna, że musimy jej wierzyć na słowo, nawet gdy powstaje w nas wątpliwość”, Jedna z nieśmiertelnych postaci dziewczęcych w literaturze światowej”. Cóż teraz powiesz o zielonych oczach, kuzynie Jimmy?

Kuzyn Jimmy pokiwał głową. Nie był przekonany.

- Tu jest recenzja dla ciebie - mrugnęła wesoło Emilka. - „Problem psychologiczny, wnikający w otchłanne głębie podświadomości, co nadałoby książce wagę i doniosłość, gdyby była nacechowana istotną szczerością”.

- Znam wszystkie wyrażenia tej krytyki z wyjątkiem dwóch - zaprotestował kuzyn Jimmy - ale razem wzięte nie mają one najmniejszego sensu.
- „Oprócz wdzięku nastrojowego i żywiołowości znajdujemy tu niezachwianą pewność rysunku poszczególnych charakterów”.
- Nie wszystko rozumiem - przyznał się kuzyn Jimmy. - Ale to brzmi dodatnio.
- „Konwencjonalna i banalna książka”. - Co znaczy: konwencjonalna? - spytała ciotka Elżbieta, której mniej kłopotu sprawiłby taki termin, jak transsubstancja lub gnostycyzm.
- „Pięknie napisane i pełne iskrzącego się humoru. Panna Starr jest prawdziwą artystką słowa”.
- O, ten jest rozsądnym recenzentem - zawołał kuzyn Jimmy.
- „Ogólne wrażenie, jakie nam pozostawia książka, jest takie, że mogłaby być znacznie słabsza”.
- Ten recenzent usiłował być najwidoczniej dowcipny - rzekła ciotka Elżbieta, zapominając, że ona powiedziała to samo.
- „Ta książka tryska bezpośredniością”. „Jest to sacharyna i melodramat, złośliwość i głupota zarazem”.
- Wiem, że wpadłem do studni w swoim czasie - rzekł kuzyn Jimmy ze smutkiem. - Czy dlatego nie mogę powiązać sensu tych recenzji?

- Tu jest jedna, którą może zrozumiesz: „Panna Starr wynalazła ogrody warzywne, podobnie jak swą zielonooką bohaterkę. Nie ma ogrodów warzywnych w północnej Kanadzie. Zostały one unicestwione przez ten ostry, słony wiatr, który wieje od mielizn nadbrzeżnych”.
- Przeczytaj to powtórnie, proszę cię, Emilko.
Emilka spełniła życzenie kuzyna. Jimmy podrapał się w głowę i podniósł brwi do góry.
- I tacy chodzą wolni, nie zamyka się ich?

- „Powieść jest śliczna, dosłownie śliczna. Charaktery są naszkicowane pewną dłonią, dialog jest żywy, opisy przedziwnie plastyczne. Pełen prostoty humor tego opowiadania jest wręcz rozkoszny”.
- Mam nadzieję, że nie staniesz się próżna, Emilko - rzekła ciotka Elżbieta ostrzegawczym tonem.

- Jeśliby mi to groziło, to znalazłabym tutaj odtrutkę: „Ta słaba, pretensjonalna i sentymentalna opowieść - o ile to zasługuje na miano opowieści - pełna jest banalności, trywialności. Mnóstwo luźnych epizodów, nie powiązane urywki rozmów, tu i ówdzie długie rozważania i wpatrywanie się we własną duszę”.

- Ciekawa jestem, czy ta kreatura, która to napisała, znała sens wyrazów, których używa - rzekła ciotka Laura. - „Scenariusz powieści znajduje się w Kanadzie; w oddzielnej części tego kraju, stanowiącej zakończenie wyspy Newfoundland”.

- Czyż Jankesi uczą się geografii? - zawołał kuzyn Jimmy z goryczą.
- „Powieść, która nie zepsuje z pewnością żadnego z czytelników”. - To jest wyraz istotnego uznania - rzekła ciotka Elżbieta.
Kuzyn Jimmy spojrzał z powątpiewaniem. To brzmiało dodatnio, zapewne... rzecz jasna, że książka drogiej Emileczki nie może „zepsuć” nikogo, ale...
- „Pisać recenzję o takiej książce znaczy to samo, co rozebrać na części skrzydło motyla lub obedrzeć różę z płatków, ażeby dotrzeć do jej rdzenia”.

- Zbyt górnolotne - syknęła ciotka Elżbieta. - „Nieszkodliwe i łatwe, płynnie się czyta”.
- Nie wiem dlaczego, ale ta pochwała mi się mniej podoba - odezwała się ciotka Laura.
- „Ta powieść wywołuje uśmiech nie tylko na ustach, ale i w sercu czytelnika”.

- To jest zrozumiałe, nawet dla mnie - rzucił kuzyn Jimmy.

- „Zaczęliśmy czytać, ale niepodobna było skończyć tej nudnej i niedorzecznej książki”. - No, ja mogę tylko twierdzić, że im częściej się wczytuję w „Moralność Róży”, tym bardziej ją lubię - rzekł kuzyn Jimmy, oburzony. - Wczoraj czytałem ją po raz piąty i taki byłem zajęty, że zapomniałem o godzinie obiadowej.

Emilka uśmiechnęła się. Lepiej zdobyć uznanie Srebrnego Nowiu niż szerokiego świata. Co za znaczenie miały orzeczenia recenzentów, skoro ciotka Elżbieta wypowiedziała w końcu te słowa: - No, nigdy nie pomyślałabym, że taki zbiór kłamstw, jak ta książka, może brzmieć tak przekonywająco, tak prawdziwie!"

Friday, 2 June 2017

Siła niższa (recenzja)


(zgodnie z nową polityką bloga, recenzja pierwotnie wklejona na Goodreads)
(Zew Zajdla 2017)

Kontynuacja "Dożywocia" trafiła do mnie w całkowicie odpowiednim momencie, to znaczy okazało się, że znikły mi wszystkie weekendy czerwca i nastąpił samozapłon.
Jak ja dobrze rozumiem biednego Konrada w jego najbardziej zrozpaczonej wersji.

No dobra, nie jest aż tak źle - nie mam na głowie jeszcze cudzego anioła Dupkiela oraz agentki w ciąży. Jak bardzo nie mamy źle, umówmy się, Konrad ma większy pieprznik na głowie.
Mam wrażenie, że powieść jest znacznie dojrzalsza, niż poprzednia. Jeśli już porównywać autorkę do śp. pterry'ego, to różni się trochę tak, jak późny od wczesnego. Charaktery są pogłębione, humor zabarwiony melancholią i wbrew temu, co twierdzi sama autorka, linia fabularna jest i zamyka się zgrabną klamrą. Autorka nie wykłada czytelnikowi żadnych ideologii, nie moralizuje na siłę - tylko opowiada.

Gdy się człowiek wczyta, oczywiście, z gromady istot nadprzyrodzonych wyłania nam się (jak poprzednio) rodzina wielopokoleniowa, nie zawsze zgodna. Więc jest Licho jako dziecko, któremu nie poświęca się dość wiele uwagi i Tsadkiel jako ten starszy upierdliwy dziadek, którego pozbył się niechętny krewny, l Konrad i Carmilla - którzy napotykają typowe pułapki, jakie siła niższa zastawia na rodziców (przybrany ojciec wesołej gromadki zredukowany do roli bankomatu, matka - wyłącznie do roli matki), i wszystkie te takie głupie problemy, z którymi jednakowoż częściej mamy do czynienia, niż z ratowaniem Rzeczypospolitej przed najeźdźcą i tym podobnymi.

Osobna sprawa to styl, który szumi, dźwięczy i drży, i byłby zapewne koszmarem dla tłumacza, albo marzeniem dla niewyżytego tłumacza-literata, natomiast czytelniczo jest na czym zawiesić oko i nacieszyć ucho. Mało takiej polszczyzny nie tylko w polskiej fantastyce, ale we współczesnej literaturze w ogóle.

I tyle, alleluja.